"Muzyka jest po to, żeby zniekształcać rzeczywistość". Z Kamilem Szuszkiewiczem rozmawia Andrzej Kalinowski

Autor: 
Andrzej Kalinowski

Kamil Szuszkiewicz – trębacz, muzyk warszawski, bardzo fajny i wszechstronny. Wśród artystów, z którymi współpracował, znaleźli się m.in.: Adama Kamissoko, Władysław Jagiełło, Arturas Bumsteinas, Tadeusz Sudnik, Ziv Ravitz, Iza Kowalewska, Rafał Sarnecki, Wolfram, Baaba, Piotr Bejnar i wielu innych. Członek efemerycznego kolektywu improwizatorskiego KAPACITRON (Wojtek Traczyk, Wojtek Sobura, Hubert Zemler), gra w zespole Marcina Maseckiego PROFESJONALIZM, a także w TRIFONIDIS FREE ORCHESTRA. Po latach zbierania doświadczeń zrealizował płytę autorską zatytułowaną Prolegomena. Wydawcą jest warszawski label Slowdown Records.

Nie całkiem dawno ukazała się Twoja pierwsza autorska płyta - powściągliwa w formie, równocześnie wyrazista i intrygująca muzycznie, zacznijmy więc od pytania, a zarazem niezbędnego uzupełnienia do opisu okładki albumu: skąd się właściwie wziął Kamil Szuszkiewicz?

Z Olsztyna. W Olsztynie chodziłem trochę do szkoły muzycznej, potem się przeniosłem do Warszawy na Bednarską. I tak zostałem już.

No tak, ale to mi jeszcze nie uzasadnia wyboru "życia z jazzu". Kiedy poczułeś, że jazz wciąga i mocno absorbuje?

Nigdy tego nie poczułem. Mój ojciec ma bardzo dużo płyt, kiedyś jeszcze miał taśmy magnetofonowe i kasety, w większości to był jazz albo jakaś inna ambitna muzyka. Ja to po prostu słyszałem jako dzieciak albo sam coś wybierałem i puszczałem, żeby zobaczyć, co to. Nie przeżyłem żadnych szczególnych olśnień w stylu: o ja, można grać muzykę z głowy, można improwizować! Zawsze wiedziałem, że można, od samego początku, odkąd pamiętam. Może dlatego nie przeceniam improwizacji. Sam fakt improwizowania to żadna wartość. Większość ludzi potrafi powiedzieć, co myśli, nie czytać tego z kartki. To jeszcze nic nie znaczy. Ważne, co oni mówią.

Ale są jakieś nazwiska muzyków, tytuły płyt?

Pamiętam że widziałem Randy'ego Breckera w telewizji. Bardzo mi się podobało, że miał beret i bardzo mi się podobała trąbka. Nie wiem, co oni tam grali. Byłem dość mały. Możliwe, że nic ciekawego. Potem mi się podobał "Doo-Bop" Davisa. Nie wiedziałem, że to hip-hop. W Polsce wtedy raczej nie było hip-hopu. Od samego początku podobała mi się trąbka jako instrument. Nie wiem czemu. Wcześniej nie grałem na żadnym instrumencie.

No tak, ten intuicyjny wybór instrumentu jest słyszalny - trudno sobie Ciebie
wyobrazić z jakimkolwiek innym instrumentem. Ale odnoszę wrażenie, że
należysz to tego grona muzyków niepokornych, twoja płyta to w sumie niezły
odjazd jest, jak nad nią pracowałeś? Opowiedz coś o tym.


Nagraliśmy sesję w klubie Powiększenie, w kwartecie z Kubą Cichockim na pianinie. Zima, pełno śniegu, zaczynaliśmy o 10 rano, dość garażowe warunki. Dużo rzeczy się nie nadawało i trzeba było nagrać drugą sesję, ale Kuba wyjechał do Nowego Jorku na studia. Dograliśmy drugą sesję też w Powiększeniu z tą samą sekcją - Wojtek Traczyk i Marcin Ułanowski - i z dwoma saksofonami barytonowymi, na których grali Tomek Duda i Marcin Gańko. Już było cieplej, słońce, większy luz. Niektóre rzeczy nagrywaliśmy w trio, niektóre bez trąbki albo prawie bez. Potem siedliśmy nad sesjami z Wojtkiem Traczykiem. Niektóre utwory są dokładnie takie jak na żywo, inne są zedytowane.

Co to znaczy, że są zedytowane ?

Czasem jest doklejony jakiś instrument albo jakiś fragment jest zapętlony. Ogólnie gra żywy zespół, ale niektóre głosy są dograne później. Nie było żadnego poprawiania szczegółów. Zależało mi na tym, żeby był feeling żywego zespołu, ale z pewnymi odkształceniami. Gdzieniegdzie się pojawiają dwa kontrabasy albo dwa pianina.

Czyli zastosowałeś trick - jazzowy zespół live jednak trochę na warunkach muzyki klubowej i hip-hopu, gdzie naturalną częścią muzyki jest jej przetwarzanie. Podobnie działa Matthew Shipp.

Matthew Shipp jest fajny. Ale moja płyta nie jest hiphopowa.

Lubisz chyba trochę zniekształconą rzeczywistość, rzeczy zbyt realne wzbudzają w Tobie nieufność?

Nie za bardzo lubię realizm w sztuce. Ale w muzyce nigdy nie ma realizmu, muzyka jest po to, żeby zniekształcać rzeczywistość, zaburzać normalną percepcję czasu. Jeżeli koncert jest dobry, to nie wiesz, ile minęło minut. Tak było zawsze, od początku, od plemiennych tańców. Muzyka to jest bardzo absurdalna rzecz tak naprawdę: niektóre ssaki czują się dobrze, słysząc pewnego rodzaju drgania powietrza. To dosyć dziwne. To nie brzmi poważnie. To brzmi trochę podejrzanie.

Może chodzi o formę, którą ogarniamy - pewne oczywistości, do których ludzie się odnoszą, które ćwiczą, żeby wypadły właściwie, czyli w sposób zrozumiały dla potencjalnie dużej grupy odbiorców. Wiesz, w jazzie są tym te wszystkie kanony, patenty na zagrywki, standardy wykonywane na przykład według metod nauczania Jamey Aebersold'a.

Są różne szablony grania, do których można się odnosić, styl bebopowy, rock'and'rollowy, barokowy, bel canto, calypso itd. Jest tego od cholery, w każdej kulturze masz dużo różnych konwencji grania. Niespecjalnie mnie obchodzi granie w konwencjach, ale bardzo mnie fascynują różne równoległości i podobieństwa między nimi. Takie trochę konwergencyjne sytuacje. Np. w Kenii chyba jeszcze nadal się gra rodzaj muzyki ludowej, który się nazywa benga i brzmi jak minimal techno grane w lesie. Przysięgam. Jakby Richie Hawtin nie miał prądu. To jest coś.


Powiedz, jak oceniasz kondycję sceny muzyki improwizowanej i jazzowej w Polsce?

Myślę, że jest w porządku. Teraz przybywa coraz więcej improwizatorów, którzy się nie wywodzą z jazzu, tylko z klasyki, z rocka, niektórzy z muzyki elektronicznej. Grają ze sobą ludzie z rożnych kręgów, a w każdym kręgu masz inne podejście, inny sposób pracy. Jazzmani grają mniej prób niż rockmani i krótsze. Muzycy elektroniczni nie myślą zwrotkami czy chorusami, tylko kolorami i płaszczyznami. Klasycy nie pstrykają na dwa i cztery, jak chcą nabić utwór itd. To bardzo pouczające grać z kimś o innych nawykach. Przynajmniej w Warszawie tak to teraz wygląda, nie bardzo wiem, jak w innych miastach.

Zdecydowanie w Warszawie jest coraz ciekawiej, mam wrażenie, że nagle powstało kilka różnych środowisk, w dodatku one ze sobą współpracują. Jesteś w samym środku tego aktywnego świata opowiedz mi o tym po swojemu - jakie są Twoje szlaki, miejsca, ludzie, w jakich aktualnie projektach bierzesz udział?

Gram w Profesjonalizmie Marcina Maseckiego, we Free Orchestrze Maćka Bielawskiego i z kolegami w zespole Kapacitron. Mam swój zespół, nazywa się Szuszkiewicz i Muzycy i bardzo jestem z niego dumny. Czasem gram z Piotrem Bejnarem live acty ambientowe. Poza tym czasem sekcje dęte, różne rzeczy.

W rozmowie telefonicznej powiedziałeś mi, że właściwie to interesuje Ciebie każdy rodzaj dobrej muzyki - chyba grałeś coś wtedy w Sopocie. Powinno to obfitować wielką ilością nagrań i koncertów. Ilekroć obserwuję, jak któryś z amerykańskich muzyków mocno się wybija, to zwykle idą za tym lawinowo nagrania, no a one wiadomo, że napędzają koncerty. U nas taka aktywność przejawiają z jednej strony Marcin "Trifonidis" Bielawski, a z drugiej Wojciech Mazolewski. Od normalności na rynku muzycznym dzieli nas jedno: tam często wystarczy muzyka, tymczasem u nas najpierw musisz pozyskać łaskawość mediów. Tymczasem muzyka pozostaje w niewielkim kręgu wtajemniczonych - taka mała schiza.

Naprawdę tak powiedziałem? Cofam to. Tak mawiają ludzie, którzy słuchają Radia Zet, to frazes, to nic nie znaczy. Wcale nie każdy rodzaj dobrej muzyki mnie interesuje. Wtedy grałem rocka w Gdańsku, ale to nie był taki zwykły rock, bo liderem był Ray Dickaty, a na gitarze grał Piotr Pawlak. I trochę muzyków rockowych stamtąd, bardzo dobrych. Mieliśmy grać shoegaze. Nie wiem, czy graliśmy, nigdy w życiu nie słuchałem shoegaze, nie bardzo wiem, co to jest. Za to jeden numer graliśmy bardzo aylerowski. Bardzo. Wiesz, niektórzy mają ciśnienie na sławę, niektórzy chcą grać dobrą muzykę po prostu. Trochę trzeba się podlansować tu i ówdzie, żeby w ogóle móc gdzieś zagrać, i to jest, niestety, słabe - sama muzyka nie wystarcza. Media lubią muzyków o naturze gwiazd pop lub biznesmenów, którzy jasno przedstawiają swój produkt, mówią banały, bo media stoją na banałach. To jest mocno nietwórcze i większość dobrych muzyków tego nie robi. Niektórzy mówią jak Maciek Bielawski: "wiem, że to trochę przypał, ale muszę to zrobić, żeby grać swoją muzykę ". Na przykład, daleko nie szukając, ja tak sobie teraz mówię. Nie czytuję wywiadów, nie mam zajawki na bycie w mediach, ale inaczej się nie da. To część tej pracy. Lans, do pewnego stopnia, to też jest część naszej pracy. Niektórzy z tym przeginają - to ma jakieś freudowskie uzasadnienie, zdaje się.

Proszę wróćmy jeszcze do Twojej płyty - opowiedz mi, skąd czerpałeś pomysły i skład instrumentalny, a może wszystko powstawało na próbach w zespołowym graniu? To jedno, a druga część pytania dotyczy trębaczy - z jednej strony tych wielkich klasyków jazzu jak Armstrong, Davis, Shaw, Cherry, i tych najnowszych, dopisujących dalszy ciąg historii w muzyce, poczynając od Douglasa, Alessiego i dalej Kirka Knuffkego, Petera Evansa, Taylora Ho Bynuma, Amira ElSaffara. Chciałbym, abyś opowiedział nam o swoim słuchaniu innych trębaczy, na co teraz zwracasz szczególną uwagę, co Ciebie kręci?


Pomysły czerpałem z głowy. Podobno nie powinno się zdradzać za dużo sekretów, bo to zabija magię muzyki. Ona przestaje działać, kiedy za dużo wiesz. Czasem graliśmy dookoła pewnych rzeczy, ktoś dostawał określone kwity do grania, a ktoś inny nie, raz były ustalone konkretne akordy, innym razem nie. Nagraliśmy sporo muzyki free na pierwszej sesji, ale ostatecznie nie weszła na płytę. Free mi się chyba znudziło. Ukradłem jedną skalę z książki o Messiaenie, ale nie powiem, gdzie użyłem. Jedna melodia się powtarza w dwóch utworach, to już jest łatwo znaleźć. Ostatni utwór ma temat podzielony na frazy, gramy go w kółko i za każdym kolejnym razem odejmujemy o jedną frazę więcej. To jest melodia, która znika. Powoli, ale wiesz... nieubłaganie. W każdym utworze jest jakiś inny pomysł. Nie mówmy o tym. Muzyka jest do słuchania. Słuchałem różnych trębaczy bardzo uważnie, ale przestałem jakieś 5-6 lat temu. Od tego czasu byłem na dwóch koncertach trębaczy: na jednym grał Jon Hassell, na drugim Franz Hautzinger. I mam płytę Lehmana z Jonathanem Finlaysonem, piękna. Jazzmani na ogół grają licki. Ja nie chcę grać licków, dla mnie granie licków to wiocha, tak jakbyś mówił powiedzonkami i przysłowiami. Więc muszę grac coś innego w zamian. Jakieś barwy, rytmy, rożne rzeczy można grać, nawet zwykle frazy tonalne, ale linearnie, bez patentów. Muszę się zastanowić, co chcę zagrać, tam gdzie się odruchowo gra skalę bluesową. Ja w ogóle nie używam skali bluesowej. Słuchanie trębaczy jest niepouczające, bo prowadzi do kopiowania tak czy owak. Słucham raczej wokalistów albo kompozytorów współczesnych, albo jakiejś elektronicznej muzyki, albo w jakikolwiek sposób zajmującej. Oczywiście, też zrzynam różne rzeczy i podpatruję, bo każdy zrzyna. Ale nie z trębaczy. Nie powiem, z kogo.


Powiedz mi co innego - jak ćwiczysz? Masz jakąś swoją metodę czy po prostu ogrywasz gamy i pasaże?

Ćwiczę normalne rzeczy: długie dźwięki, gamy, interwały. Ćwiczę raczej mało, ale i tak więcej niż kiedykolwiek. Jak byłem młodszy, to mi się wydawało, że braki mogę nadrobić ekspresją i przekazem, ale to, niestety, nie jest prawda. Poza tym, jak się chce grać bez patentów, trzeba ćwiczyć biegłość, żeby móc grać rożne nieprzygotowane rzeczy, takie, których wcześniej nie wyćwiczyłeś. Pracuję nad tym. Trąbka brzmi gęściej niż np. saksofon. Dlatego trębacze grają mniej nut, ale one jakby więcej ważą. Trzeba być uważnym. 

To dobra puenta tego wywiadu - dziękuję za rozmowę.