Szczęśliwy nowojorczyk – wywiad z Rafałem Sarneckim

Autor: 
Maciej Krawiec

Pojawienie się na rynku czwartej autorskiej płyty gitarzysty Rafała Sarneckiego to świetny pretekst, by porozmawiać z tym artystą zarówno o tym, co u niego najbardziej aktualne, jak i o jego planach na przyszłość. Gitarzysta, choć większość czasu spędza w Nowym Jorku, jest bardzo dobrze w naszym kraju znany, ale mimo to warto wczytać się w to, co miał nam przy okazji premiery „Climbing Trees” do powiedzenia. Z jego ust płynie bowiem świadectwo ambitnego twórcy, który mądrze kieruje swoją karierę ku coraz to nowym wyzwaniom. Ma marzenia i nie boi się ich spełniać.


Niedawno światło dzienne ujrzała Twoja czwarta już płyta – „Climbing Trees”. To kolejny wydawniczy krok w Twojej karierze. Czy przystępując do pracy nad nią towarzyszył Ci jakiś szczególny koncept, nowa myśl, czy podchodziłeś do niej raczej jak do kolejnego krążka, który należy wydać?

Tak, miałem pewną koncepcję. Po pierwsze, chciałem napisać kompozycje, które wykorzystywałyby możliwości brzmieniowe, jakie daje gitara. W przeszłości bardzo rzadko to robiłem. Na moich poprzednich płytach gitara była zazwyczaj zupełnie zbędna lub mogła być zastąpiona innym instrumentem. Na “Climbing Trees” nie byłoby to już możliwe. Weźmy na przykład utwór “Hydrodynamics” – teoretycznie partię gitary mógłby zagrać fortepian, lecz nie miałoby to tego samego efektu ze względu na wykorzystanie przeze mnie pustych strun i wynikających z tego subtelnych współbrzmień. Moim celem było napisanie utworów, które wykorzystywałby unikalne możliwości brzmieniowe gitary tak, aby wyróżniały się spośród tysięcy kompozycji jazzowych, które co roku wydawane są na płytach. Po drugie, chciałem aby moja płyta autentycznie zaskakiwała słuchaczy. Często zdarza się, że pomysły aranżacyjne lub kompozycyjne, które wydają się nowe i świeże w trakcie procesu tworzenia lub prób, okazują się brzmieć dość standardowo na płycie. Proces nagrań niestety w pewnym stopniu spłyca muzykę. Jeśli chcę, aby moja płyta zabrzmiała świeżo, muszę szczególną uwagę przywiązywać, aby w procesie aranżacji pojawiło się wiele niestandardowych środków wyrazu i wręcz przejaskrawić pewne elementy. Wtedy dopiero jest nadzieja na to, że po zarejestrowaniu na płycie materiał wciąż zabrzmi ciekawie.

Razem z Tobą na „Climbing Trees” występują saksofonista i klarnecista Lucas Pino, wokalistka Bogna Kicińska, pianista Glenn Zaleski, kontrabasista Rick Rosato i Colin Stranahan na perkusji. Znacie się znakomicie, prawda?

Członków zespołu poznałem ponad 10 lat temu, kiedy byliśmy studentami w New School University w Nowym Jorku. Wyjątkiem jest Bogna Kicińska – poznaliśmy się w 2004 roku na wydziale jazzu w warszawskiej szkole muzycznej przy ulicy Bednarskiej. Sekstet powstał w 2008 roku, lecz swój ostateczny skład uzyskał 3 lata później, kiedy do zespołu dołączyła Bogna. Rzeczywiście znamy się bardzo dobrze zarówno na płaszczyźnie muzycznej, jak i osobistej. Występowaliśmy razem w wielu zespołach. Trzech członków mojego sekstetu – włącznie ze mną – należy również do nonetu Lucasa Pino. Z Glennem występujemy w oktecie wokalistki Annie Chen. Bardzo wiele nauczyłem się, grając z tak wybitnymi muzykami. Czasem słyszę od Polaków takie opinie, że z Amerykanami nie da się naprawdę zaprzyjaźnić. Uważam, że to nieprawda. Oczywiście różnice kulturowe czasem utrudniają komunikację, lecz moje doświadczenie pokazuje, że przyjaźnie między Polakami a Amerykanami są zdecydowanie możliwe. Mój zespół jest tego doskonałym przykładem.

Czy sekstet to obecnie optymalny skład dla realizacji Twoich zamierzeń artystycznych?

Najbardziej komfortowo czuję się pisząc na zespoły, w skład których wchodzi od 6 do 9 muzyków. Nie oznacza to jednak, że to dla mnie optymalna konfiguracja. Planuję w najbliższym czasie napisać utwory na mniejsze składy np. duety. Przyzwyczaiłem się do tego, że w procesie komponowania dysponuję wieloma niezależnymi głosami. Pisząc na duet na pewno napotkam wiele nowych problemów, lecz myślę, że jest to ważne dla mojego rozwoju. Napisałem już tak wiele muzyki na sekstet – nagrałem w sekstecie trzy płyty – że nadszedł już czas, aby zmierzyć się ze zdecydowanie mniejszymi składami. A może też większymi. Ostatnio zaaranżowałem kilka utworów na jazzowy chór dziecięcy w Hangzhou w Chinach. (śmiech)

Jak wspominasz nowojorską sesję do „Climbing Trees”?

Wyjątkowo miło ją wspominam. Michael Perez-Cisneros, inżynier dźwięku, który pracował z nami, po sesji powiedział mi, że zaskoczony był tym, z jak dużym spokojem podszedłem do nagrania płyty. Materiał był wyjątkowo trudny, a studio potrafi wyciągać z ludzi najgorsze emocje. Od początku nastawiony byłem na to, aby za wszelką cenę zachować spokój, choć niewątpliwie miałem tremę. Na szczęście większość kompozycji graliśmy już wielokrotnie na żywo. Dzięki temu dobrze znaliśmy utwory i mogliśmy skupić się na zabawie formą, a nie tylko na poprawnym odegraniu materiału. Praca w nowojorskich studiach jest wyjątkowo efektywna. Zanim muzycy pojawią się w studio, zazwyczaj przez dwie godziny trzech ludzi pracuje nad tym, żeby studio było gotowe do nagrywania. To zdecydowanie ułatwia pracę muzykom i powoduje, że sesjom towarzyszy mniej stresu.

Zająłeś się skomponowaniem utworów, ale również produkcją albumu. Wolisz podejmować decyzje samodzielnie, czy cenisz sobie kolektywność procesu twórczego?

Rzeczywiście wolę samodzielnie podejmować decyzje, ale warto też wspomnieć, że w Nowym Jorku zespoły funkcjonują nieco inaczej niż w Polsce. Jeśli zespół ma określonego lidera, wtedy członkowie zespołu dość rzadko pozwalają sobie na komentarze typu: “Czy moglibyśmy tę partię trochę inaczej zagrać?” lub “Mam wrażenie, że tu powinien być inny rytm”. Mogłoby to być uznane wręcz za niegrzeczne. Dopiero jeśli lider zespołu pyta pozostałych muzyków o opinię, można sobie pozwolić na odrobinę szczerości. W Polsce z kolei spotykam się częściej z tym, że praca w zespole jest kolektywna i każdy może wyrazić swoją opinię. Oba podejścia mają wady i zalety. Polski sposób prowadzenia prób umożliwia wyrażenie szczerej krytyki, co uważam, że jest niezmiernie cenne dla muzyki. Z drugiej strony podejście amerykańskie powoduje, że próby przebiegają zdecydowanie bardziej sprawnie. Mój album został nagrany w Nowym Jorku, więc cały proces odbywał się według amerykańskich standardów. Natomiast wielokrotnie wprowadzałem poprawki w kompozycjach na podstawie uwag znajomych muzyków po koncertach, lub też samemu przesłuchując nagrania video live.

Przywiązujesz wagę do niebanalnej oprawy graficznej płyt – "Climbing Trees" to kolejny album, na którego okładce widnieje grafika Magdy Zasłony. Jesteś zadowolony ze współpracy z nią?

Tak, jestem bardzo zadowolony z pracy z Magdą. Zazwyczaj nie podobają mi się okładki współczesnych płyt jazzowych. (śmiech) Projekty Magdy mają w sobie coś magicznego... coś wyróżniającego je spośród setek innych płyt.

Od trzynastu lat mieszkasz i pracujesz w Nowym Jorku. Czy jeszcze przed wyjazdem na stypendium na wydziale jazzu w New School University było to Twoim marzeniem, które udało Ci się spełnić, czy raczej... tak po prostu wyszło? (śmiech)

Tak, już jako nastolatek marzyłem o tym, żeby wyjechać do Nowego Jorku. Najpierw jako dziecko chciałem znaleźć się w wielkim mieście z ogromnymi budynkami, światłami, samochodami, tłumem ludzi itp. Później marzyłem o tym, żeby móc poznać z bliska nowojorską scenę jazzową, przebywać w tamtejszych klubach i uczyć się u mistrzów. Wszystkie wyżej wymienione marzenia udało się spełnić, a nawet więcej, udało mi się wielokrotnie zagrać ze znakomitymi muzykami, założyć własny zespół i występować w uznanych klubach i festiwalach w USA. Oczywiście obecnie mam kolejne marzenia, które może kiedyś uda się spełnić. Wyjazd na studia do Nowego Jorku niestety nie jest łatwy ze względu na ogromny koszt czesnego jak również wysoki koszt życia. Szczególnie trudną sytuację mają wokaliści, perkusiści oraz gitarzyści, gdyż najwięcej jest chętnych na studia właśnie na tych instrumentach i w związku z tym najniższe są stypendia im proponowane. Wiele problemów sprawiają też sprawy administracyjne. Na pewno łatwiej i taniej jest wyjechać do Nowego Jorku jako turysta i uczęszczać na prywatne lekcje u mistrzów. Z drugiej strony na uczelniach można nawiązać bardzo cenne kontakty z muzykami z całego świata, które później procentują przez całe życie. Bardzo miło wspominam okres studiów zarówno w New School, jak też w Queens College. Wyjazd na studia jest niewątpliwie dużym wyzwaniem, ale czasem pojawiają się możliwości uzyskania wysokich lub nawet pełnych stypendiów na uczelniach jazzowych w USA. Warto, żeby młodzi muzycy z Polski korzystali z takich możliwości.

Jak Ci się obecnie żyje w Wielkim Jabłku? To miasto uchodzi za ekstremalnie trudne miejsce do przetrwania dla muzyków.

Rzeczywiście niełatwo jest przetrwać w Nowym Jorku. Koszty życia są bardzo wysokie, natomiast stawki za koncerty stosunkowo niskie ze względu na ogromną konkurencję. Porównując sytuację muzyków w Polsce i w Nowym Jorku, dochodzę jednak do wniosku, że czasem radość z uczestniczenia w nowojorskim życiu muzycznym jest cenniejsza niż nieco wyższy standard życia w Polsce. Odnoszę wrażenie, że muzycy nowojorscy żyjący w skromnych warunkach bywają szczęśliwsi niż muzycy w Polsce, którzy mają nieco wyższy standard życia, ale nie mają tej energii, jaką daje bezpośredni dostęp do muzyki w nowojorskich klubach. Z drugiej strony jest też wielu muzyków, których ogrom i intensywność nowojorskiej sceny muzycznej przytłoczyły, lub wręcz zniszczyły. Życie w Nowym Jorku to niesamowita przygoda, lecz nie wszystkim muzykom polecałbym życie tam.

Nowy Jork jest regularnie odwiedzany przez polskich muzyków – ostatnio na przykład dzięki nowojorskiej edycji festiwalu Jazztopad. Czy są to dla Ciebie okazje do spotkań z dawnymi kompanami?

Tak, to niesamowite, że dzięki festiwalowi Jazztopad polscy muzycy występują w tak uznanych salach koncertowych i klubach w Nowym Jorku. Często nawet światowej sławy muzycy mają problem, żeby zabukować koncert w Dizzy’s Club lub w Jazz Standard. Oczywiście chętnie przychodzę na koncerty Polaków w Nowym Jorku. Miło mi widzieć znajome twarze z Polski na scenach tych klubów.

Podczas takich wizyt zdarza Ci się dołączać do zespołów – na przykład niedawno do kwintetu Mateusza Smoczyńskiego. Czy to są miłe wydarzenia dla Ciebie?

Trasa z Mateuszem była dla mnie szalenie miłym doświadczeniem. Zorganizowanie trasy po USA jest wyjątkowo trudnym zadaniem. Powiedziałbym, że trudniejszym niż zorganizowanie trasy po Europie czy Azji. Mateusz jest wybitnym muzykiem i wiele nauczyłem się w trakcie wspólnie zagranych koncertów. Wcześniej miałem okazję wystąpić z zespołem Paweł Kaczmarczyk Audiofeeling Band w Chicago.

Odwiedzasz też regularnie Polskę. Obserwujesz rodzimą scenę jazzową? Jak ją postrzegasz?

Z optymizmem patrzę na rozwój polskiej sceny jazzowej. Kiedy wyjeżdżałem do USA w 2005 roku, polska scena jazzowa była nieco odizolowana od najnowszych prądów światowych. Wiele muzyki po prostu nie docierało do naszego kraju. Polskie zespoły grały często w stylu, który był popularny w USA 15-20 lat wcześniej. Kiedy pojawił się Youtube, dostęp do muzyki z całego świata stał się łatwiejszy. Młode polskie zespoły zaczęły tworzyć muzykę zdecydowanie ciekawszą kompozycyjnie. Duże znaczenie mają też doświadczenia młodych artystów zdobyte w Europie Zachodniej. Oczywiście jazz grany w Polsce ma inny feeling niż jazz amerykański i posługuje się innym językiem improwizacji. Jest to dość naturalne i mam nadzieję, że kiedyś polska scena jazzowa zdoła wykształcić własny styl i koncepcję gry, która będzie równie atrakcyjna dla słuchaczy, jak jazz amerykański.

Bierzesz pod uwagę powrót na stałe do kraju?

Tak, już począwszy od tej jesieni planuję spędzać nieco więcej czasu w Polsce. Od października wykładam aranżację i kompozycję na Akademii Muzycznej w Łodzi. Jestem dość podekscytowany tym, że będę mógł zbliżyć się nieco bardziej do polskiej sceny muzycznej i wziąć udział w nowych projektach. Wciąż jednak utrzymuję kontakt z amerykańską sceną jazzową i w moim kalendarzu znajdują się kolejne koncerty w Nowym Jorku.

A jakie są Twoje plany na najbliższe miesiące?

24 października zagram swoje kompozycje w trio w warszawskim klubie BARdzo bardzo. 3 listopada wystąpię z moim polskim kwintetem w Pińczowie, gdzie po raz pierwszy zaprezentuję moje utwory z fagotem. 15 listopada wystąpię w Nowym Jorku na premierze płyty Davida Bertranda – flecisty z Trynidadu, z którym współpracuję od lat. Z kolei 19 listopada wystąpię w słynnym nowojorskim Smalls Jazz Club z nonetem Lucasa Pino. Koncert w Smalls można oglądać na żywo przez internet. W dniach 14-19 grudnia planuję trasę koncertową w Polsce mojego sekstetu. W trasie weźmie udział połowa mojego nowojorskiego składu, w tym Lucas Pino.

I na koniec mam do Ciebie pytanie następujące: jakie jest Twoje największe, jeszcze nie zrealizowane marzenie?

Obecnie moim największym marzeniem artystycznym jest posiadanie kilku aktywnie działających własnych projektów muzycznych – każdy wykonujący inny repertuar napisany specjalnie na dany skład. Myślę, że to marzenie uda mi się zrealizować, to tylko kwestia czasu.