Interakcja zamiast krzyku – wywiad z Marcinem Olakiem

Autor: 
Maciej Krawiec
Autor zdjęcia: 
Kasia Rysiak

Czytelnicy Jazzarium mogą kojarzyć Cię z tworzeniem muzyki improwizowanej i ukazującymi się co dwa tygodnie na naszym portalu felietonami pod hasłem „Marcin Olak #poczytalny”. Chętnie również dzielisz się na Facebooku fotografiami z miejsc, gdzie występujesz – z nieodłącznym hasłem #tociężkapracaalektośtomusirobić. Niedawno wspominałeś tam o warszawskim kinie Iluzjon, a to niekoniecznie jest przestrzeń, z którą koncertowe granie można kojarzyć.

Razem z Patrykiem Zakrockim wystąpiliśmy tam na Święcie Niemego Kina. Improwizowaliśmy muzykę do niemego filmu z 1923 roku, to była „Hiszpańska tancerka” z Polą Negri.

A do tego kilka dni wcześniej w warszawskim SPATiFie muzykowaliście do „Nosferatu”. Lubisz tego typu spotkania z innymi sztukami? Czy niemuzyczne formy sztuki są dla Ciebie inspirujące?

Zdecydowanie tak. Lubię grać do filmów, czy choćby na temat jakiegoś obrazu, który wisi w sali koncertowej. Inspirują mnie takie multimedialne sytuacje. To jest dla mnie trochę jak występ z dodatkowym członkiem zespołu. Nawet pisałem na Facebooku, że na Święcie Niemego Kina zagramy w trio – Patryk, Pola Negri i ja. Ale tak naprawdę, to nie był tylko żart, ja faktycznie podszedłem do tego w taki sposób. Wolę interakcję od tworzenia tła muzycznego, wolę współtworzyć niż akompaniować. Nie chciałem, by film mnie zdominował. W takich przypadkach podążamy z Patrykiem za filmem, ale czasem też staramy się wytworzyć jakieś napięcie między nami a obrazem. Bywa, że dzieje się to w poprzek zdarzeń filmowych. Albo po prostu go komentujemy, bądź zapowiadamy jakąś treść. Bardzo lubię taką kreatywną pracę. W ogóle sztuka jako taka jest dla mnie ważna. Przecież muzyka, choć jest zjawiskiem jak najbardziej autonomicznym, nie funkcjonuje w oderwaniu od sztuki jako całości. Choć przyznaję, że akurat z muzyką – jako odbiorca – obcuję najwięcej. Jeśli jednak tylko mam wolną chwilę, sięgam choćby po książki. Teraz na przykład czytam genialne felietony Andrzeja Chłopeckiego. Ależ to był autor, jak on pisał! Czytam też dużo biografii, lubię także poezję, a w niej najbardziej cenię kunsztowną zabawę słowem.

Czy sądzisz, że zestawianie muzyki z innymi formami, na przykład koncert podczas projekcji filmu, to dobra forma prezentacji muzyki?

Myślę, że to jedna z kilku sensownych form, chyba dość przyjazna odbiorcy. Pamiętajmy, że muzyka jest kodem abstrakcyjnym, a w takiej sytuacji podsuwamy słuchaczowi obraz, który może ułatwić zrozumienie tego, co się gra. To czasem może mieć sens. Jeśli mówimy o muzyce awangardowej, gdzie mamy do czynienia z dużą dawką treści nieoczywistych, to takie ułatwienie może nieraz być nawet bardzo pomocne. Ale z drugiej strony nie chciałbym determinować odbiorcy, który przecież może znaleźć własny klucz do interpretacji – to jedna z piękniejszych cech tej muzyki, że każdy może jej słuchać na swój własny sposób. Skoro już o tym mówimy, to przypomina mi się świetna płyta Nicole Mitchell pt. „Mandorla Awakening II. Emerging Worlds” – przy tej okazji trzeba dodać, że Mitchell będzie w tym roku na festiwalu Ad Libitum. Muszę ją usłyszeć na żywo! Natomiast do jej albumu dołączony został utopijny esej science-fiction, będący świetnym kluczem do odbioru muzyki. Rzeczywiście, jak się zna ten programowy tekst, to płyty słucha się o wiele łatwiej. Możesz go nie czytać, wtedy też jest fajnie. Ale, jeśli go poznasz, będziesz mógł lepiej zrozumieć intencje autorki. To ma sens. Nowa muzyka oddaliła się od słuchacza, używa wielu elementów, które nawet dla wyrobionego odbiorcy mogą stanowić wyzwanie. Dlatego czasem wydaje mi się rozsądne, by muzyk poszukał sposobu na lepsze skomunikowanie się z publicznością. Pod warunkiem, że nie pozbawi przy tym sztuki głębi.

Mówisz o Nicole Mitchell, ale można także wymienić album „Blue Shroud” Barry'ego Guya i zestawienie wyjątkowej, pełnej rozmachu muzyki Brytyjczyka, z obrazem „Guernica” Picassa. W tym wypadku kompozycja wypływa z inspiracji dziełem malarskim, a owe dzieło w jakiś sposób tłumaczy muzykę.

Dokładnie! Z muzyką awangardową jest przy tym taki kłopot, że dla odbiorcy, który przyjdzie na koncert, czymś bardzo ważnym i ułatwiającym odbiór, jest świadomość, że ta muzyka dzieje się w tym momencie. Czegoś takiego słuchasz inaczej, niż choćby koncertu symfonicznego. Zwracasz uwagę na interakcje między artystami, zauważasz niuanse, jesteś tu i teraz. Zaprosiłem kiedyś paru znajomych, którzy na co dzień nie słuchają muzyki improwizowanej, na koncert, który grałem z Patrykiem. Byli zachwyceni i zaskoczeni tym, że z zainteresowaniem słuchali naprawdę trudnych dźwięków – myślę, że ujęło ich to, że mogli uczestniczyć w akcie kreacji. Ale bywa, że ta magia chwili znika, gdy rejestrujemy muzykę improwizowaną na płycie…

Ale przecież sama muzyka jest owocem tych interakcji, o nią w nich chodzi. Taka płyta wymaga jednak szczególnego skupienia – inaczej nie ma sensu.

W pełni się z tym zgadzam. Chodzi mi tylko o to, że na koncercie odbiór jest nieco łatwiejszy, ponieważ widzimy, jak ta muzyka powstaje. Pamiętasz duet Agustíego Fernándeza i Barry'ego Guya na ostatnim Ad Libitum?

Oczywiście. Również duetu Guya z Joëlle Léandre nie sposób zapomnieć...

Właśnie! I ta muzyka, nagrana na płytę, pozostanie genialna, ale może być nieco trudniej przyswajalna. Może między innymi dlatego sięga się po tytułowanie utworów czy nadawanie albumom programu. Zresztą improwizatorzy często pracują w sposób następujący – najpierw się nagrywa, a dopiero potem formułuje tytuły. Nawiasem mówiąc, właśnie tak powstały tytuły na płytach Spontaneous Chamber Music – składu, który tworzymy z Patrykiem.

Wasz najnowszy album dokumentuje spotkanie z Agustím Fernándezem. Graliście wcześniej w trio?

Z Agustím spotkaliśmy się dwa i pół roku temu na warsztatach, które prowadził podczas festiwalu Ad Libitum, ale w trio nie graliśmy nigdy wcześniej. Pierwsze wspólne dźwięki zarejestrowaliśmy podczas tej sesji.

To był strumień muzyki, czy założeniem były krótkie formy, które znalazły się na płycie?

Chcieliśmy nagrywać krótkie formy. Grając mniej rozbudowane utwory, byliśmy w stanie bardziej zapanować nad nimi, a nam zależało na czytelności przekazu i pewnym porządku. Improwizacja nie jest pozbawiona reguł, ale to my je tworzymy na bieżąco – i w wypadku tej płyty wśród nich była swoista dyscyplina formalna i esencjonalność. Poza tym, ja po prostu lubię muzykę, która jest w jakiś sposób domknięta, czytelna formalnie. Mając do czynienia z wielominutowym strumieniem świadomości na płycie, rzadko kiedy odnajduję tam spójną narrację.

Jaki jest w pracy Agustí?

Jest świetny. Ma bardzo pozytywną energię, wspaniale się z nim spędza czas i ma fantastyczne poczucie humoru. Jest człowiekiem otwartym, bardzo kreatywnym. Gra znakomicie, z totalnym zaangażowaniem, i tak też było w trakcie naszej sesji.

Na Waszej płycie jest energia oraz intensywność, ale nie uciekacie się do krzyku – częstego atrybutu improwizatorów.

Jeśli chcesz z kimś porozmawiać, to krzyk nie jest najlepszym narzędziem. Dla nas ważna była właśnie rozmowa, interakcja, a także pozostawienie przestrzeni dla partnerów.

Wspominałeś o warsztatach pod wodzą Agustíego Fernándeza. Brałeś również udział w podobnych zajęciach z Joëlle Léandre – jak z nią Ci się pracowało? Gdy wracam myślami do Waszego występu, przypominam sobie, że byłeś wśród tych wykonawców, którzy aktywnie i odważnie muzykowali, dobrze się z nią komunikując. Byli jednak i tacy, którzy jakby się wycofali.

Joëlle ma bardzo mocną, dominującą osobowość, czasami potrafi być nawet szorstka. Namawiała nas do narzucania sobie ograniczeń, by maksymalnie skupić się na tym, co służy muzyce, zespołowi, oraz na samym procesie kolektywnego tworzenia. Takie podejście wymaga pokory i skupienia, a to nie każdemu odpowiadało.

Rozmawiamy o aktualnych zdarzeniach artystycznych, ale chciałbym na chwilę jeszcze cofnąć się o kilka lat. Pierwszy raz na żywo słyszałem Cię na koncercie w Kielcach w 2013 roku, gdy grałeś z Maciejem Szczycińskim i Hubertem Zemlerem. Jakie są losy Twojego tria?

Tę formułę na jakiś czas zawiesiłem, ponieważ byłem nieco zmęczony pewną przewidywalnością repertuaru i jego nadmiernie jazzowym, jak na moje aktualne preferencje, charakterem. Wolałem skupić się na innych projektach. Ale teraz wracam do tria – mam nowe pomysły, powstaje nowy materiał. W sumie dość jazzowy, choć już w inny, bardziej otwarty sposób. W obecnym składzie jest Maciek Szczyciński na kontrabasie i Krzysztof Szmańda na perkusji. Zaczynamy znów koncertować, ale gramy już nieco inaczej, niż to, co usłyszałeś na wspomnianym przez Ciebie kieleckim koncercie. Niebawem powinniśmy przypomnieć się słuchaczom także nową płytą, bo ostatnia ukazała się w 2012 roku. Upłynęło już dużo czasu, czas na kolejny album.

Póki co jednak można cieszyć się wydanym właśnie krążkiem, na którym muzykujesz z Patrykiem Zakrockim i Agustím Fernándezem. Dziękuję Ci, Marcin, za rozmowę i życzę powodzenia – wszak granie to ciężka praca, ale ktoś ją musi robić! (śmiech)