Art Of Improvisation 2013 - festiwal inny niż wszystkie.

Autor: 
Maciej Karłowski
Zdjęcie: 

Mały kameralny festiwal z muzyką improwizowaną. Zupełnie inna impreza niż znakomita większość przetaczających się Polskę jazzowych fet, na które przyjeżdżają muzycy z listy pierwszych trzech dwudziestek popularności. Ale jakiej popularności? Jak mierzonej i gdzie mierzonej? Przyjeżdżając do wrocławskiego Centrum Kultury Agora przyjeżdżamy trochę innego świata, ale też świata, który dzieje się równolegle do naszego od bardzo dawna i który my dopiero odkrywamy. Tu reflektory nie świecą za mocno, muzycy nie unikają swoich fanów, nie znikają w garderobach, a potem ukradkiem, tylnym wyjściem pod opieką ochrony nie przebiegają do limuzyn wiozących ich do hotelowego zacisza.

Art Of Improvisation się rozrasta. Niespiesznie, ale jednak rozrasta. To dopiero druga jego edycja, publiczność jednak jak widać, szczególnie po finałowym koncercie, zapisała sobie go już w kalendarzu i przybyła na miejsce pomimo, że ten weekend był kulminacją obchodów święta Wrocławia. I dobrze, bo ze wszech miar warto było!  

W tym roku program festiwalu był miodem dla improwizowanej duszy, był także miodem dla dusz szukających wsparcia, wiedzy, próbujących odnaleźć swoją drogę artystycznej ekspresji, bo trzem dniom koncertowym towarzyszyły także trzy dni warsztatów m.in. ze słynną niesłyszącą perkusistką Evelyn Glennie. Ale warsztaty to sprawa wymagająca odrębnego potraktowania i takie już wkrótce na naszych łamach się pojawi.

Tak więc koncerty. Pierwszego dnia duet pianistki Aki Takase i tancerki Yui Kawaguchi. Myślenie o ich występie jako o koncercie to jednak nie do końca dobra droga. Rozpatrywanie w kategoriach tanecznego show tym bardziej. Obie panie zafundowały nam zdarzenie sceniczne, spektakl, w którym część muzyczna i taneczna były bardzo ściśle ze sobą związane. Z nimi z kolei w równie mocnym związku pozostawało światło. Nie żadne wymyślne, ani nie epatujące bogactwem barw. Bez laserów komputerowego sterowania, które rzadko, ale jak już się w orbicie jazzu pojawia, to najczęściej przybiera formę festyniarską. Zwykłe proste, białe punktowe światło, świecące na Takase i śledzące imponującą dynamiką ruchy Kawaguchi. No i w końcu nie przesadnie wielka, ale intrygująca instalacja szyn, rur oraz wprawianych przez tancerkę srebrnych kul, oplatająca w finale fortepian i wiodąca widzów w stronę wielkiej dynamicznej kulminacji. Ruch, bardzo wyrazisty, niekiedy bardzo przerysowany, gesty z jednej strony potrafiące oczarować zamaszystością, kiedy indziej drobne, ale nic ze swojej ostrej kreski nie tracące sprawiły, że nie mieliśmy wątpliwości, że oto opowiadana jest nam historia miejska. Nawet można było zignorować tytuł całego przedstawienia  „Cadenza – Die Stadt im Klavier V". W warstwie muzycznej natomiast to z czego Aki Takase jest znana. Dużo Monka, Beetvoven, kompozycje własne ułożone w bardzo ściśle zaplanowaną całość, jak się okazało później pieczołowicie spisaną na papierze nutowym, niekiedy tylko dopuszczającą jak to w kadencji, interpretacyjną dowolność wykonawczą. I wszystko, jakby chcieć doświadczać osobno mogło wcale wrażenia wielkiego nie robić, ale jako dopełniające się wzajemnie części, ze swoim instancyjno-ruchowo-dźwiękowo-świetlnym grand finale robiły wrażenie prawdziwie imponujące i pozostawiające w zachwycie. Niewielu ludzi na świecie miało okazję doświadczać tej duetowej „kadencji”. Obie panie dopiero piąty raz pokazały się na światowych scenach ten spektakl.

Pewnie nie wiele większą publiczność miały do tej pory także występy zespołów grających drugiego dnia. Pierwszy z nich - kwartet z Pawłem Postaremczakiem na saksofonach, Maciejem Cierlińskim – lira korbowa, a sekcji rytmicznej z Pawłem Szpurą i pochodzącym z Ukrainy słynnym kontrabasistą Markiem Tokarem zaprezentował dość swobodnie rozegraną muzyczną opowieść z ludowymi melodiami jako ważną inspiracją. Ważną, ale nie jedyną i już w żadnym wypadku niedeterminującą charakteru całej muzyki.  Ich występ wydał mi się działaniem znacznie bardziej free niż zanurzonym w etnicznym backrgoundzie. Nasycony pewną szorstkością, energią, ale też i nie pozbawiony świadomego kontrolowania zdarzeń na scenie.

Setkami detali, zaskakujących subtelnych współbrzmień i także z etnicznym tłem emanował również koncert tria Saadet Turkoz – urodzonej w Turcji śpiewaczki, której korzenie rodzinne i muzyczne wyrastają w kultury górskich ludów Centralnej Azji. Jak sama Saadeet powiedziała, jej muzyka to spotkanie tradycji oralnej Kasachstanu, Turkiestanu, fascynacji pieśniami koranicznymi, muzyką turecką z free jazzem, który odkryła na samym końcu swoich muzycznych podróży. Ale też to właśnie free jazz z całą swoją otwartością sprawił, że udało jej się znaleźć wspólną przestrzeń dla muzyki, jaką skrywała jej artystyczna dusza. We Wrocławiu towarzyszyli jej włoski kontrabasista Giovani Maier - niektórzy mogą pamiętać go z koncertów w słynnej Italian Instabile Orchestra oraz znany już u nas trochę bardziej perkusista ze Słowenii Zlatko Kaucic ze swoim zadziwiającym zestawem instrumentów perkusyjnych czy może lepiej powiedzieć przedmiotów, które Zlatko wykorzystuje jako perkusyjne. I tu stanowczość i siła polsko-ukraińskiego zespołu zastąpiona została muzyką znacznie bardziej delitaktną, zaczarowaną w niezliczonej ilości wyrafinowanych brzmień, wielu narracjach, na kanwie których rozbrzmiewał głos Saadet tworząc niejako narrację  nadrzędną. Głos niepodobny do innych. Wykorzystywany jako instrument, podobnie jak robi to z jednej strony ot choćby jak Maggie Nichols z drugiej silny mocą wielkiej, nieoczywistej dla nas tradycji jak u dajmy na to Sainkho Namtchylak. Nieniej porównywać śpiew Saadet Turkoz do czyjegokolwiek śpiewu byłoby sporym nadużyciem, tak zresztą jak uniesposób było oprzeć się prawdziwości i sile jego brzmienia.

I kiedy trzeciego dnia na scenie pojawił się Evan Parker z saksofonem tenorowym, a za klawiaturą fortepianu zasiadł kataloński pianista Agusti Fernandez to chyba wszyscy wiedzieliśmy, że to będzie prawdziwie wielki finał. Zanim jednak oni wkroczyli na scenę mieliśmy preludium, bardzo intrygujące i też dające powody do optymizmu. Choć to dopiero druga edycja festiwalu to ważną i nieodłączną jego częścią jej konkurs Kreacje. Może do niego przystąpić każdy młody, nieznany i znany trochę bardziej muzyk. Zwycięzca zabiera ze sobą nagrodę pieniężną i gwarancję występu w finale kolejnej edycji festiwalu. W tym roku jury złożone z pani Moniki Okrój, Adriana Podgórnego oraz znanego wszystkich czytelnikom Jazzarium trębacza i kompozytora Piotra Damasiewicza zadecydowało, że beneficjentem nagrody będzie trębacz Kamil Szuszkiewicz. Przed kim zagra tego jeszcze nie wiadomo, tak jak nie wiedzieliśmy rok temu, przed kim wystąpi wiolonczelistka Małgorzata Bogusz. Jej występ, a w moim odczuciu szczególnie część solowa recitalu była właśnie głównym powodem do optymizmu, bo pojawienie się młodego improwizatora o silnym brzmieniu, stanowczym tonie i rodzącej się pewności siebie jako artysty, grającego solo to zawsze jest dobry znak i krzepiąca zapowiedź, że polska scena improwizowana rośnie i staje silniejsza. Bo, jako taka z czasem być może wyda owoce na miarę Evana Parkera czy Agustiego Fernandeza.

A ich koncert? Cóż ja mogę powiedzieć? Nie za bardzo potrafię się ich muzyce opierać, dystansować się do niej na tyle choćby, żeby potem zdobyć się, już nie tyle na głos krytyczny, co jakąkolwiek z nią polemikę.  W moim odczuciu to rodzaj doświadczenia totalnego. Gęstego od zdarzeń, fraz, brzmieniowych niuansów. Wyznaczanego szerokimi i kunsztownie improwizowanymi przestrzeniami rysowanymi przez Fernandeza i olśniewającego mocą i bogactwem saksofonu Parkera. Rodzi się z tego muzyka kompletna i bogata, choć gra tylko dwóch muzyków. Jest niezwykle porywająca, choć niekiedy w swym liryzmie budząca zdumienie. I tylko wypada się cieszyć, że ten koncert nie przepadnie ponieważ został nagrany i kiedyś kto wie może ukaże się na płycie. Jest to całkiem prawdopodobne. Tak zresztą jak to, że Art. Of Improvisation staje się jednym z najciekawszych festiwali w Polsce.