Albert Cirera: „Gdy sprzątam mieszkanie słucham Bacha.”

Autor: 
Marta Jundziłł

Albert Cirera to muzyk rozdarty pomiędzy trzy improwizowane sceny: kopenhaską, lizbońską, a także katalońską. Opowiedział mi o różnicach jakie pomiędzy nimi zauważa, swoich najbardziej wymagających projektach, a także o inspiracjach muzyką klasyczną.

Agusti Fernándes był Twoim nauczycielem, a teraz razem gracie na jednej scenie. Co najważniejszego nauczyłeś się od niego?

Agusti jest naprawdę ważną osobą, w moim muzycznym rozwoju. Zapamiętam na pewno dwie rzeczy.  Na pewno chciałbym być tak aktywny muzycznie, kiedy będę w jego wieku. Zarówno jeśli chodzi o granie i występowanie, ale przede wszystkim o szukanie i rozwijanie nowych dźwięków, muzycznych języków. Druga rzecz, to pomaganie, granie i  dzielenie się całą zdobytą wiedzą, historią i mądrością wśród młodych muzyków i wszystkich ludzi, którzy są zainteresowani tą wyjątkową muzyką.

Ostatnio nagrałeś nowy album ze Zlatko Kaucicem – świetnym perkusistą ze Słowenii. Jak zaczęła się Wasza współpraca?

Zlatko zaprosił mnie, abym zagrał na Brda Contemporary Music Festiva w Smartno. To festiwal, który Zlatko prowadzi i jest jego kuratorem. Zasugerował mi, abym zagrał z Silvią Boglonesi. Zagraliśmy w duecie, a następnego dnia, korzystając z okazji, że Michel Moor i Marco Colonna tam byli, zrobiliśmy sesję nagraniową – w piątkę. Wszystko miało miejsce w niesamowitym kościele, gdzie Colonna grał solowy koncert, na tym samym festiwalu ze wspaniałą akustyką. Dla mnie to był pierwszy raz kiedy grałem ze Zlatko i pozostałymi muzykami. Doskonałe doświadczenie.

Na “Morning Patches” gracie w kwintecie. Aż trzy instrument to instrument dęte. Skąd ten pomysł? Jaki mieliście zamysł na ten album? Czy akustyka kościoła odgrywa w nim istotną rolę?

Tak jak wspominałem wcześniej, wszystko było mocno improwizowane, do ostatniej minuty. Przybyliśmy do kościoła i oszaleliśmy ze względu na akustykę. Po prostu słuchaliśmy sie nawzajem, starając się stworzyć dobre brzmienie i efekty, bazujące na pięciu używanych instrumentach. Pamiętam, że jedyną rzeczą o jakiej rozmawialiśmy przed nagraniem, było ustalenie, żeby tworzyć małe grupki, oprócz grania w pięć osób w jednym czasie. Resztę pozostawiliśmy magii tamtego miejsca i wzajemnemu wsłuchiwaniu się w siebie.

Wywodzisz się z muzyki klasycznej. Czy ona nadal ma jakieś znaczenie dla Twojej twórczości?

Tak, zaczynałem grając na skrzypcach. Bardzo to na mnie wpłynęło. Może nie sama gra na skrzypcach, ale z pewnością wszystkie orkiestrowe dzieła, które wykonywałem razem z dyrygentem Jordi Mora, uczniem Sergiu Celibdache. W tamtych latach, dużo nauczyłem się o muzyce, dźwięku, proporcjach i fenomenologii... Doskonałe lata. Jordi Mora był zatopiony w romantyzmie. Graliśmy więc dużo Beethovena, Schummana, Mendelssohna, Sibeliusa. Do tej pory bardzo lubię tę epokę: wszystkie te harmonie, prowadzenia głosów. Kiedy zacząłem interesować się improwizacją, zacząłem słuchać innych kompozytorów: Strawiński, Feldman, Mesian. Obecnie słucham dużo Pendereckiego i Lutosławskiego, ale też sporo kompozytorów minimalistycznych jak Arvo Part czy Steve Reich. Często też zmieniam to, czego słucham. A gdy sprzątam mieszkanie słucham Bacha.

Nadal jesteś właściwie młodym muzykiem. Czy możesz o sobie powiedzieć, że Twój styl już się uformował?

Haha. Dzięki za tego młodego muzyka! Ale raczej się już za niego nie postrzegam. Z całego świata, naprawdę młodzi muzycy przychodzą ze świetnymi zespołami i pomysłami. Ale może jestem młodym muzykiem, wśród improwizatorów? Cały czas zadaję sobie pytanie, czy to, co robię z muzyką jest wystarczająco świeże, dlatego też robię teraz magistra z tkzw. Performance na Rhytmic Music Conservatory w Kopenhadze, gdzie jestem otoczony naprawdę „młodymi” muzykami. Mam nadzieję, że nigdy nie będę miał w sobie poczucia, że jestem w pełni uformowany muzycznie. To jedyna droga do szukania, rozwoju i poczucia, że jest się wiecznie młodym.

Bardzo długo grasz z Ramonem Pratsem w formacji DUOT. Co wyjątkowego jest  w tym projekcie?

Z Ramonem, gramy ze sobą więcej niż 10 lat i nadal mamy dużą ciągoę by grać ze sobą dalej. Tak naprawdę, to dla mnie najtrudniejszy projekt w jakim gram. To zawsze przyjemność ale też wyzwanie. A najważniejsze to utrzymać świeżość. Grać wmniejszych zespołach jest łatwiej niż w wielkich zespołach. To prostsze ponieważ to bardziej jak dialog: bardziej bezpośredni, jeśli jest jakieś połączeniu, muzyka będzie wspaniała i interesująca. Jeśli nie, muzyka będzie zwyczajnie słaba. Ale nadal mogą się wydarzyć jakieś interesujące rzeczy. Podczas koncertów „ad hoc” zdecydowanie wolę małe zespoły jak duety, tria. W dużych zespołach, powinno się zrobić próbę zmierzyć swoje estetyczne pomysły by zagrać razem. Jeśli się tego nie zrobi, cały wieczór przepełniony jest tym samym brzmieniem.

Jesteś pomiędzy trzema improwizowanymi scenami: katalońską, portugalską i duńską. Czy w Twoim odczuciu one się czymś różnią?

Bardzo trudne pytanie. Uściśliłbym: jestem raczej pomiędzy Barceloną, Lizboną i Kopenhagą. Napewno są jakieś różnice, z pewnością też wśród muzyków z tych trzech miast. Lizbona jest małym miastem z ogromną tradycją grania muzyki improwizowanej, jest wiele różnych sposobów, w jaki wykonuje się tę muzykę, ale jedno słowo które mi przychodzi na myśl kiedy myślę o scenie improwizowanej w Lizbonie jest „anarchia”. Barcelona to mała scena, która nadal rośnie i stara się być częścią europejskiej sceny. Słowo które dobrze ją określa to „szacunek”. Natomiast scena kopenhaska jest olbrzymia: mnóstwo muzyków z całego świata. Każdy koncert różni się od siebie. Określenie, które nasuwa mi się, gdy myślę o Kopenhadze to – „spróbuj tego”.

Czego można Ci dziś życzyć na rok 2020?

Przede wszystkim skończenia magisterki. Chciałbym też zagrać 40 solowych koncertów, może jakieś w Polsce, chociażby dwa… Grać dużo więcej z Duotem, Florianem Stoffnerem I Nicolasem Fieldem i wieloma innymi. Chciałbym nagrać też drugi solowy album i wrócić do Barcelony, stać się częścią rosnącej tam sceny. Mam nadzieję, że uda się zrobić to wszystko. A! I jeszcze jedno. Chciałbym przebiec maraton w Kopenhadze, jeśli tylko pozwolą mi moje kostki.