Wewnętrzne ucho Resonance’u w Pardon To Tu

Autor: 
Krzysztof Wójcik
Autor zdjęcia: 
Rafał Pawłowski, facebook.com/rplus.jazzphotography

Pardon To Tu zakończyło listopad koncertem na bardzo wysokim poziomie, prezentując słuchaczom niemalże połowę krakowskiego międzynarodowego składu Kena Vandermarka, formację Inner Ear. Choć jest to projekt niezaprzeczalnie inny niż Resonance, nie tak spektakularny pod względem rozmachu, mówiący językiem znacznie bardziej swobodnym, zwiewnym i spontanicznym, to ciężko mówić o kwartecie w oderwaniu od kontekstu założycielskiego.  Zespół składający się z muzyków takiej klasy jak Mikołaj Trzaska, Steve Swell, Per-Ake Holmlander i Tim Daisy mógł zaowocować albo konfliktem osobowości, albo synergią wspólnie kreowanej muzycznej czasoprzestrzeni. Zapewne nikt z obecnych na środowym koncercie nie ma wątpliwości, z którą opcją mieliśmy do czynienia.

Inner Ear na scenie widziałem już w sumie trzykrotnie i ani razu nie wyszedłem z występu zawiedziony. Przed trzema laty w Pałacu Kultury z okazji festiwalu Rewizje kwartet zagrał niesamowity, porywający program. Nie było jeszcze wówczas płyty Breathing Steam i wydawać się mogło, że efemeryczny charakter zespołu nie zaowocuje żadną materialną dokumentacją – to jedynie wzmagało ekscytację. Wróćmy do teraźniejszości. W środę Inner Ear promowało w Pardon To Tu swoją drugą płytę Return From The Centre Of Earth nagraną w Chicago i zaprezentowało się jako zespół dojrzały, zgrany, o klarownym, choć w dalszym ciągu bardzo otwartym pomyśle na granie. Trzy instrumenty dęte obecne składzie mogą nieść mylne wrażenie kreowania niekiedy przyciężkiej free jazzowej kakofonii – tej było jak na lekarstwo. W muzyce Inner Ear kluczową kwestią jest wzajemne wsłuchiwanie się artystów w niuanse proponowane przez kolejne instrumenty, co czyni z kwartetu formacje niezwykle demokratyczną, właściwie pozbawioną jednego lidera, decydującego o finalnym charakterze całości. Mikołaj Trzaska grając w zespole na trzech różnych instrumentach stroikowych, właściwie z każdego z nich potrafił wyczarować tony idealnie adekwatne do zmiennego oblicza muzyki Inner Ear – raz wyciszonej, poszukującej wspólnego mianownika na drodze swobodnej improwizacji, raz agresywnej, bezkompromisowej, lecz zawsze nieprzewidywalnej. Niespodziewane, płomienne solo na alcie, zagrane przez gdańskiego saksofonistę powaliło mnie siłą ekspresji i klarowną wizją ubrania jej w narrację łączącą dzikość z wyrafinowaną melodyką. Improwizowany odlot najwyższej próby przywołał skojarzenia z podobnie zadziornym fragmentem koncertu tria Guy, Parker, Lytton z Ad Libitum, kiedy to Evan Parker biorąc na kilka minut cały ciężar występu na własne barki, zaczarował publiczność oryginalnym, stosunkowo minimalistycznym, lecz przeszywającym solo. Gra Trzaski z roku na rok brzmi coraz bardziej dojrzale i samoświadomie, a niekiedy kwadratowe, szanujące poszczególne dźwięki zadęcia i intensywne, nieprzewidywalne frazowania stają się powoli jego znakiem rozpoznawczym, choć nieszufladkującym.

Pozytywnym antagonistą Trzaski w kategorii nasilenia ekspresji był środowego wieczoru Steve Swell. Chropowaty, nieco gardłowy dźwięk puzonu pięknie kontrastował z bardziej wyciszonymi, melodycznymi fragmentami odgrywanymi na klarnecie. Z kolei tuba Holmlandera nadawała dialogom Swella i Trzaski nieco surrealistyczny charakter, niekiedy brzmiąc przaśnie, orkiestrowo, innym razem zaskakując wręcz słowiczym, delikatnym zaśpiewem, bądź na odwrót – basowym, przeszywającym pomrukiem. Tim Daisy umiejętnie żonglował abstrakcyjnymi zagrywkami angażując w nie wszystkie krawędzie zestawu perkusyjnego, podchwytując, bądź niekiedy samodzielnie kreując quasi-groove. Muzyka Inner Ear bazowała na bardzo subtelnych niuansach, na które każdy z muzyków zdawał się być otwarty, podatny, wręcz łasy. W momencie kiedy słuchacz podjął wysiłek śledzenia dialogu, będącego mieszaniną skupienia, spontaniczności i ekspresji charakterystycznych osobowości, muzyka rekompensowała z nawiązką poświęconą jej uwagę.

Chociaż nie jestem wielkim entuzjastą bisów i przeciągania koncertów w nieskończoność, często psującego finalny efekt, to dwukrotne, ponowne wyjścia muzyków Inner Ear na scenę jakoś mnie nie raziły i bardzo dobrze wpisały się w samą muzykę prezentowaną przez skład – muzykę, dla której pretekstem może się stać pojedynczy, krótki dźwięk spontanicznie zagrany przez któregoś z artystów, a następnie rozwijany na drodze kreatywnej, nieznoszącej monotonii improwizacji. Jeśli podobny efekt udało się uzyskać na płycie Return From The Centre Of Earth, to już nie mogę się doczekać kiedy ją odpalę. Jednym słowem: brawo.