Marc Ribot's Ceramic Dog w Pardon, To Tu

Autor: 
Maciej Krawiec
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Pojawienie się grupy Marc Ribot's Ceramic Dog w warszawskim Pardon, To Tu było wydarzeniem wyjątkowym z kilku powodów. Zespół ten w Polsce gra rzadko, a w Warszawie jeszcze nie występował. A jak już wystąpił, to od razu w ramach dwudniowej rezydencji, co dawało publiczności szansę na zobaczenie większej niż w przypadku jednego koncertu palety muzycznych barw, które grupa ma w zanadrzu. Wizyta tria była też ważna z innego, jakże oczywistego powodu: dowodzi nim Marc Ribot i jego obecność sama w sobie zapowiadała nie lada atrakcję. Nic więc dziwnego, że w oba dni lokal wypełniony był słuchaczami, pośród których można było dostrzec również czołowych polskich jazzmanów. Zainteresowanie, przychylność i entuzjazm – to muzycy Ceramic Dog otrzymali od widzów. A co Marc Ribot, wespół z basistą Shahzadem Ismaily i perkusistą Chesem Smithem, dali im zamian?

Przede wszystkim solidną dawkę rockowego grania. Ceramic Dog to zespół, który na pierwszym miejscu stawia energetyczny przekaz. W ich kompozycjach dominują mocne, charakterystyczne riffy gitary i basu, a także potężny perkusyjny rytm. Mają one w sobie coś z zamaszystości Rage Against The Machine, surowości Nirvany, podniosłości Muse, ale i wdzięku Led Zeppelin. Jednak tacy muzycy jak Ribot, Ismaily i Smith do takiej estetyki się nie ograniczają – z jednej strony ożywiając ją wybornymi, dzikimi improwizacjami, zaś z drugiej przełamując całkiem innymi treściami: bluesowymi, psychodelicznymi czy ambientowymi.

 

Różnorodności ich muzyki sprzyjała też dynamika, z jaką operowali brzmieniami. Smith, obok swojej niesłychanie żywiołowej perkusyjnej gry à la Dennis Chambers czy Ronald Bruner Jr., używał również elektroniki, której transowość mogła przypomnieć utwory Joy Division czy Portishead. Z kolei Ismaily, oprócz basu Fendera, korzystał też z keyboardu Moog, gitary elektrycznej, fletu, a także raz po raz wspierał Smitha w budowaniu silnego rytmu grając na własnym minizestawie perkusyjnym. Zaś gdy dodamy do nich Marca Ribot – boskiego gitarowego wirtuoza i diabelskiego piewcę brudnego soundu w jednym, a także niedoskonałego lecz szczerego wokalistę – powstaje rozległy muzyczny horyzont, przez który trio wiodło zachwyconą publiczność.

Ta w oba wieczory wywoływała artystów do dwóch bisów, zaś Ribot tak pożegnał się ze słuchaczami po drugim koncercie: „We love playing here. This place is worth supporting. See you next time!” Obiecujące!