Dave Rempis / Fred Lonberg-Holm / Paal Nilsen-Love - Ballister

Autor: 
Maciej Karłowski
Autor zdjęcia: 
mat.promocyjne

Kiedy pojawia się anons, że przyjedzie to sygnał jest jasny. Ludzie ruszą się z domów, a muzyka będzie mocna. Za moc w tej muzyce odpowiada nie tylko Paal Nielsen-Love, moc i dosadność tonu cechuje także grę Dave’a Rempisa, który pod makijażem freejazzowym wciąż jest wielkim miłośnikiem tradycji w czasów Charciego Parkera. Mocy nie brakuje także grze Freda Lonberga-Holma, który choć gra na wiolonczeli, to jednak wydatnie przetworzonej przez elektronikę i nie na żarty wzmocnionej gitarowym wzmacniaczem.

Blister jest więc zespołem gwarantującym muzykę graną na serio i z rozmachem.

Tajemnicą jednak pozostaje o co chodzi tak na serio. Sami określają swoje cele jako free wheeling, co być może też oznaczać, że panowie lubią pozostawić rzeczy swojemu biegowi i brak koncepcji jest ich koncepcją. Albo może koncepcja muzyki Ballistera, bandu ostatecznie nie tak całkiem młodego (powstali w 2009 roku) rodzi się za każdym razem kiedy ten staje na deskach koncertowych sal lub w nagraniowym studio. I to także być może jest koncepcja.

Czasami jej narodziny wykuwają się w zgiełku, pożodze, miazdze. Czasem gdy już ustaje wielki krzyk, przychodzi czas na kameralne bardziej poszukiwania. W tych Ballister brzmiał w moim odczuciu najciekawiej, choć przyznam, że tej barbarzyńskiej nieco sile trudno było odmówić hipnotyzującego wymiaru. Widać to było podczas wtorkowego koncertu, kiedy udawało się na chwilę odwrócić wzrok od sceny i rozejrzeć się wśród publiczności. Niektórzy wdawali się pochłonięci nią tak, że w trasowym wirze kołysali się z zamkniętymi oczami. Słuchaczom muzyka Ballistera podoba się bardzo! Kupują ją od początku do końca, niemal jak cud. I to jest dobre, bo rodzi rodzaj komunikacji, której nie zastąpi nic. Odwołanie do atawistycznych reakcji rodzić potrafi bardzo silną więź i….. bardzo często także dostarcza dostatecznej zasłony dymnej dla sedna, prawie boję się powiedzieć na głos.

Być może zresztą nie jest to wcale żadne sedno, ale niedzielny koncert nie raz przywiódł mnie do wniosku, że w całym szacunkiem dla wiedzy, kompetencji i twórczego porywu każdego z członków grupy, muzyka Ballistera to taki rodzaj za przeproszeniem niezłej freejazzowej robótki, co do mechanizmu powstania, nie różniącej się za wiele od niezłego mainstreamowego joba. Oczywiście tu nie ma standardów, ani piosenek z great american songbook, ani prosto pojętych odbluesowych patternów (choć z bluesem i jego szorstką naturą panowie akurat są za pan brat). Nie ma także klasycznego podziału na role solisty i akompaniatora, ale przecież szczególnie wytrawni słuchacze free, wiedzą, że od czasu wynalezienia tej formuły, zdarzyło się tyle i tyle spraw stało się niepisaną regułą brzmieniowo-estetyczną, że granie deklarujące swobodę improwizatorską wcale nie koniecznie musi cechować swoboda prawdziwa. I często bywa też tak, że coś, co pozornie brzmi free, jest trochę układem dobrze zapoznanych i uświęconych historią gatunku rozwiązań.

Zastawmy jednak teoretyzowanie. Ballister zagrał dobry koncert, którego raczej nie będę potrafił zapamiętać.