The Cave of Winds

Autor: 
Antoni Szczepański
Tony Malaby's Sabino
Wydawca: 
Pyroclastic
Dystrybutor: 
Pyroclastic
Data wydania: 
07.01.2022
Ocena: 
3
Average: 3 (1 vote)
Skład: 
Tony Malaby - Tenor and Soprano Saxophones Ben Monder - Guitar Michael Formanek - Double Bass Tom Rainey - Drums

Niedawno w moje ręce wpadła płyta Tony Malaby’s Sabino – The Cave of Winds. Nazwa najnowszego projektu saksofonisty nawiązuje do tytułu jego debiutanckiej płyty – Sabino – wydanej w 2000 roku. Tony Malaby nie należy do czołówki najbardziej rozpoznawalnych saksofonistów improwizujących na świecie, ale można go kojarzyć zarówno jako aktywnego lidera (ponad 10 płyt autorskich na koncie), jak i muzyka współpracującego z czołowymi improwizatorami i jazzmanami, z których wyróżniłbym tutaj perkusistę Paula Motiana. Jaką muzyką chciałby podzielić się z nami dzisiaj ten doświadczony saksofonista?

The Cave of Winds nagrana została w zespole przypominającym skład z debiutanckiej płyty, czyli Tom Rainey (perkusja), Michael Formanek (kontrabas) oraz Ben Monder (,,zastępujący” na gitarze Marca Ducreta). W pewnej zagranicznej recenzji przeczytałem, iż jest to płyta balansująca na granicy między muzyką bardziej formalną, a muzyką otwartą. Jest w tym sformułowaniu ziarno prawdy, ale też bez przesady: mainstreamowość zespołu Malaby’ego wynika z tradycji raczej nonszalanckiego podejścia Ornette’a Colemana, niż tradycji hard bopu i Sonny’ego Rollinsa. I na szczęście owego ,,mainstreamu” znajdziemy na płycie wyraźnie mniej, niż muzyki otwartej.

Dlaczego napisałem ,,na szczęście”? Nie mam nic przeciwko współczesnej jazzowej muzyce mainstreamowej, jednakże lubię ją gdy grana jest przez rzeczywiście najlepszych w tej dziedzinie muzyków, gdy walking grany jest sprężyście, a soliści dzięki kreatywności i wirtuozerii wydobywają z formalnej muzyki ciekawsze melodie, dorzucając do kanonu garść własnego języka. Na Cave of Winds ani sekcja nie gra swingu niesamowicie i nowocześnie, ani Malaby nie jest mistrzem współczesnego mainstreamu. Saksofoniście brakuje rzeźnickich mocy Chrisa Pottera, nie bawi się motywami i nie sięga po bluesowe zaśpiewy jak Joshua Redman, nie ma charyzmy Joe Lovano i na pewno nie jest introwertycznym intelektualistą-wirtuozem jak Mark Turner. Malaby – jak i jego muzyczni kompani – to oczywiście profesjonaliści, których gra prezentuje bardzo wysoki poziom, jednakże wyraźnie lepiej wypadają przy okazji eksplorowania rejonów muzyki otwartej. Tych jest na płycie na szczęście więcej.

 

Tony Malaby’s Sabino to w sumie niezły band. Malaby pozwala sobie na odrobinę sonorystycznych poszukiwań, gdzieniegdzie eksperymentując z brzmieniem saksofonu. Ben Monder momentami szuka mniej konwencjonalnych brzmień na gitarze. Rainey – do czego nas przyzwyczaił – ma szeroką paletę dynamiki w grze i dobrze sprawdza się w graniu free, momentami znikając czy grając prawie szeptem, by w innych fragmentach podgrzewać muzyczną atmosferę i grać bardziej intensywnie. Formanek także aktywnie buduje zespołową narrację, choć jego gra zwróciła na siebie moją uwagę najmniej. Band Malaby’ego gra muzykę otwartą dosyć ciekawie, możemy śledzić interakcję między muzykami i doświadczać różnych poziomów intensywności. Mimo wszystko jest jednak w tej płycie coś konwencjonalnego, free nie jest tu aż tak wyraziste i zadziorne jak zdarzało mi się słyszeć. Niby wszystko się zgadza, nie umiem jednak pozbyć się wrażenia, że słyszałem w życiu mnóstwo muzyki po prostu lepszej. Albo piękniejszej, albo bardziej szlachetnej, albo bardziej surowej, albo bardziej transowej, albo bardziej energetycznej. Są oczywiście na płycie Malaby’ego momenty muzyki dobrej, jak chociażby w utworze tytułowym, najdłuższym – ale mam wrażenie, że album ten jest nierówny, że druga połowa płyty jest wyraźnie lepsza.

Przy okazji nawiązania nazwy zespołu do tytułu debiutanckiej płyty Tony’ego, postanowiłem sięgnąć po wydaną ponad 20 lat temu Sabino. Starsza płyta, choć więcej na niej mainstreamu, czyli muzyki formalnej i rytmicznej, zrobiła na mnie chyba lepsze wrażenie. Malaby ma tu jakby więcej charyzmy, gra bardziej intensywnie. Pomimo, że teoretycznie jest to muzyka bardziej konwencjonalna, to jednak jest bardziej ,,jakaś”. Dlaczego jest tak, że Malaby – powracając w pewnym sensie do konceptu sprzed 20 lat – wypada tu gorzej? Czy po 20 latach doświadczeń na scenie oraz indywidualnego rozwoju instrumentalisty, Malaby nie powinien w kwartecie ,,perkusja-kontrabas-gitara” nagrać płyty lepszej niż 20 lat wcześniej? A może wystarczy, że ta najnowsza płyta jest ,,inna” i już jest okej?

 

Moje podejście jest takie, że im muzyk starszy i bardziej doświadczony, tym więcej od niego wymagam. Giganci tacy jak Shorter czy Jarrett wybierali różne drogi w karierze, ale większość ich działań miała znaczenie, prawie każda kolejna płyta była ,,jakaś”, była konkretna w swoim pomyśle, świetnie zagrana, wciągająca i angażująca słuchacza. Nawet jeśli były to standardy jazzowe grane w klasycznym fortepianowym trio. Być może jest po prostu tak, że Tony Malaby nie należy do grona tych największych i moje oczekiwania powinny być niższe. Nie mogę oprzeć się też wrażeniu, że jest coś w tym powrocie do składu z Sabino, co przypomina mi Joshuę Redmana, powracającego po 20 latach do kwartetu z Mehldauem, McBride’m i Bladem. Tam też powrót do składu sprzed lat i próba wskrzeszenia jakiejś starej formuły nie sprawdziła się, dając, pomimo bezdyskusyjnie większego doświadczenia muzyków, efekt gorszy od pierwowzoru. Dwóch saksofonistów, dwie złe decyzje. Właściwie to trzy złe decyzje, bo Redman powrócił do dwóch starych składów, ale nie o tym chciałem pisać.

Czy najnowsza płyta Malaby’ego jest wydawnictwem bardzo złym? Oczywiście nie. Jej głównym problemem jest jednak to, że nie jest też zbyt dobra. Po przesłuchaniu albumu miałem wrażenie, że i słyszałem w życiu fajniejsze free, i Malaby – w mniej konwencjonalnych w kwestii doboru instrumentów zespołach – potrafi zagrać ciekawiej i bardziej ekscytująco. Brakowało mi więcej intensywności, więcej doznań, więcej odważnych poszukiwań i jakiegoś łamania schematów. Ta płyta brzmi dla mnie tak, jakby kilku nienajmłodszych już panów zagrało otwartą muzykę bez chęci poszerzenia tego co już znają i o czym wiedzą, że jakoś działa. Niby free, ale jednak bezpiecznie. A chyba nie o to powinno tu chodzić. The Cave of Winds to z pewnością niezła płyta, ale obawiam się że chcąc ją ocenić uczciwie, musiałbym określić ją mianem ,,średniaka”. Czy warto na coś aż tak ,,nie-wybitnego” poświęcić swój cenny czas? Moim zdaniem nie.

1. Corinthian Leather, 2. Recrudescence, 3. Scratch the Horse, 4. Insect Ward, 5. The Cave of Winds, 6. Life Coach (for Helias), 7. Just Me, Just Me