Marcin Olak Poczytalny - Północ

Autor: 
Marcin Olak
Zdjęcie: 

Za chwilę północ, właśnie dotarłem do hotelu. To jeden z tych zbudowano w latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia – jest ogromny i brzydki jak noc. Wtedy być może tak wyobrażano sobie luksus, ale teraz to po prostu pretensjonalne, paskudne gmaszysko, w którym jakoś muszę doczekać do jutrzejszego koncertu. Za dnia takie hotele wyglądają trochę lepiej, ale w nocy mam wrażenie, że z kątów wypełza duch minionej epoki. Klub nocny w piwnicy, który na pewno odpowiadałby oczekiwaniom typowego wąsatego wuja, kwiat lokalnej młodzieży z piskiem opon podjeżdżający pod wejście piętnastoletnimi Passatami… Rano to wszystko gdzieś się pochowa, i podczas śniadania prawie wcale nie będzie widoczne, ale teraz – no cóż, i tak nie planowałem nigdzie wychodzić.

To nawet jest na swój sposób zabawne. Przecież zdaję sobie sprawę z tego, że ludzi są różni. Przyjmuję do wiadomości fakt istnienia świata, w którym suto zakrapiany dancing jest czymś fajnym, a bujny wąs i Passat dodają prestiżu. Ale ta rzeczywistość wydaje mi się na tyle mało interesująca, że na co dzień jakoś odgradzam się od niej. To znaczy próbuję, bo przecież tak zupełnie odgrodzić się chyba nie da. Przecież to ci sami ludzie, których spotkam rano na śniadaniu, może nawet kilkoro z nich wpadnie wieczorem na nasz koncert, kto wie? Może po prostu było mi dziś dane zobaczyć jakąś grupę mieszkańców tego miasta w ich naturalnym środowisku – i w sumie za bardzo nie ma się czemu dziwić; miasto niezbyt duże, być może nie ma tu zbyt wielu rozrywek? A ten dancing może od zawsze tu jest, jak te drzewa na rondzie? A jeśli ktoś chce potańczyć, to po prostu nie ma innych opcji? Czyli: może wszystko jest w porządku, a ja, oderwany znienacka od swojej ukochanej muzyki po prostu tego wszystkiego nie rozumiem? To całkiem prawdopodobne.

Ale skoro tak, to nasuwa mi się kolejna, pozornie odległa, myśl. Większość muzyków jak sądzę nie miała by nic przeciwko komercyjnemu sukcesowi. Wszyscy chcielibyśmy sprzedawać nasze płyty w wielotysięcznych nakładach, sprzedawać wszystkie bilety na koncerty… Byłoby miło, prawda? Ale, żeby to było możliwe, może powinniśmy zastanowić się, czy aby nasza muzyka może zainteresować także posiadaczy wąsów i piętnastoletnich Passatów? No dobrze, może nie aż tak, ale może trzeba by zagrać trochę łatwiej, tak bardziej nastrojowo, a czasem nawet pod nóżkę?

Tu się robi ciekawie. Bo, jak sądzę, każdy świadomy muzyk, próbujący tworzyć sztukę ambitną, w pewnym momencie musi się zmierzyć z tą decyzją. Sztuka ambitna zazwyczaj bywa elitarna, a elitarność wszak nie wróży sukcesu komercyjnego. Artysta chcący pozostać wierny swojej wizji sztuki musi się zatem liczyć z tym, że jego dzieło niekoniecznie będzie docenione przez masowego odbiorcę…  Co nie znaczy, że ów twórca musi się z tym godzić. Mamy przecież do dyspozycji internet, media społecznościowe – chyba nigdy w historii artyści nie mieli aż tak wielu narzędzi pozwalających na promowanie swoich działań. I bardzo dobrze, dzięki temu sztuka jest bardziej widoczna, bardziej dostępna, bardziej obecna… Ale mnie interesuje sam proces tworzenia. A co, jeśli twórca planując projekt podchodzi do niego tak, jak przedsiębiorca tworzący nowy produkt? Zanim pomyśli o dźwiękach, przeanalizuje strukturę rynku i postara się tak zagrać, żeby jego muzyka była jak najbardziej sprzedawalna? Nie chodzi mi o sytuacje ewidentne, ciekawsze dla mnie są sytuacje pośrednie. W jakim stopniu te podejścia się mieszają, jak twórca wyznaczył granicę pomiędzy nimi?

Oczywiście jako słuchacz nigdy się tego nie dowiem. Nie mam szans, żeby dowiedzieć się jak przebiegał proces twórczy i co było celem nadrzędnym. Może czasem, w co bardziej ewidentnych sytuacjach, mogę z niemałym prawdopodobieństwem przypuszczać, że mam do czynienia ze skokiem na kasę… Ale nawet wtedy mam wątpliwości. No bo może taka właśnie prostsza estetyka jest danemu artyście najbliższa? Albo krok dalej: a nawet jeżeli, to może łączenie sztuki z biznesowym planowaniem jest po prostu adekwatną do dzisiejszych realiów metodą pracy twórczej? A każde inne podejście jest dobrowolnym skazywaniem się na niezrozumienie, na niszowość. Na porażkę? A zatem może w owym skoku na kasę nie ma nic nagannego – przeciwnie, może jest to oznaka świadomości i dojrzałości twórcy, który potrafi skutecznie funkcjonować w świecie realnym?

Myślę, że każdy twórca wobec takich pytań wcześniej czy później stanie, i każdy w jakiś sposób musi sobie na nie odpowiedzieć. Mam wrażenie, że te odpowiedzi wcale nie muszą być proste, czarno-białe.

Myślę o tym wszystkim słuchając pewnej płyty, która niedawno do mnie trafiła. I naprawdę chciałbym zrozumieć, co ich skłoniło do nagrania takich dźwięków.