Jazz skończył się na Kill’em All

Autor: 
Marcin Olak
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Trafia do mnie ostatnio coraz więcej takich płyt. To naprawdę dobre albumy – świetnie nagrane, dopracowane w każdym szczególe, wręcz skazane na sukces. Muzycy grają wspaniale, bezbłędnie, jak z nut… No właśnie, jak z nut. Tak, jakby grali muzykę historyczną, takiego Bacha na przykład. Ale ja mam z tym problem, bo od jazzu oczekuję czegoś innego. Doceniam bezbłędne wykonanie i kunszt artystów, ale od muzyki improwizowanej oczekuję zaskakiwania, poszukiwania, przekraczania granic.

Tylko czy aby te moje oczekiwania nie są przesadzone? Przecież muzyka improwizowana – w tym także jazz – obrosła w osiągnięcia, dopracowała się swojej tradycji, ma swój kanon i wyraźnie zaznaczone miejsce w kulturze. Podobnie, jak, dajmy na to, muzyka barokowa. Jeśli sięgam po płytę z motetami i kantatami Bacha pod dyrekcją J. E. Gardinera, to nie spodziewam się, że ten album przyczyni się do rozwoju muzyki barokowej. Oczekuję kunsztownego wykonania, staranności i wierności wykonywanemu dziełu. Oczekuję, że muzycy zagrają tak, jak powinno się grać Bacha, zgodnie z kanonem epoki. Nawet, jeśli pojawią się tam elementy w jakiś sposób nowatorskie, to cały czas pozostajemy w obrębie dość ściśle określonej stylistyki. I nie ma w tym nic złego, po prostu w taki sposób należy wykonywać i tego należy się spodziewać po muzyce historycznej. No właśnie, historycznej… Trudno mi się pogodzić z tym, że w taki sposób mam zacząć traktować jazz – czy szerzej, muzykę improwizowaną. To by oznaczało, że ta formuła już się wyczerpała, że nie należy już oczekiwać tu niczego jakościowo nowego. Że wystarczy sam kunszt wykonawców i wierność stylistyce, żeby powstała dobra płyta. Krótko mówiąc – to by oznaczało, że jazz się skończył.

No cóż, w pewnym sensie to prawda. Niektóre zjawiska w jazzie już się skończyły. Istniały i rozwijały się w konkretnym momencie, a potem przeszły do historii. Stały się częścią jazzowego kanonu. I wiem, są tacy, którzy utożsamiają jazz z jakimś jego minionym nurtem, którzy twierdzą, że jazz skończył się z przysłowiowym „Kill’em All”. Ale na miejsce tych stylistyk pojawiły się przecież nowe rzeczy – i chyba nie mogło być inaczej, bo istotą jazzu jest odkrywanie, poszukiwanie. Zresztą, jeśli ktoś tak woli, możemy używać terminu „muzyka improwizowana” - jest szerszy, mniej się kojarzy z takim na przykład swingiem. Ale najważniejsze jest to, że od tej muzyki wciąż można oczekiwać czegoś nowego. No tak, ale co wobec tego robić z takimi kanonicznymi produkcjami? Rozumiem, że takie projekty są skuteczne na rynku muzycznym, dobrze się sprzedają. Tu chyba decyduje prawo Mamonia, ludziom podobają się piosenki, które już raz słyszeli… Niech i tak będzie. Można po prostu ich nie słuchać, bo przecież rzeczy, które już znamy są… no cóż, znane, przewidywalne, po prostu nieciekawe. Nudne.

A te nowe? Na szczęście też są. Są nawet takie, które wychodzą od muzyki historycznej, a potem idą dużo dalej. I zaskakują, wciągają, intrygują. Ot, choćby „Rennaissance” Anny Gadt. Okazuje się, że można wziąć na warsztat muzykę renesansową i zrobić z nią coś nowego. Że kanon nie musi ciążyć i ograniczać, że może inspirować do poszukiwań czegoś nowego, nieoczekiwanego.

I naprawdę potrzebowałem tej muzyki, żeby otrząsnąć się z przewidywalności.