Jazzowe listy do Milesa

Autor: 
Maciej Krawiec

W miniony weekend w Kielcach odbyła się szósta edycja festiwalu jazzowego „Memorial to Miles”. Odbywa się on zawsze w drugiej połowie września w hołdzie słynnemu trębaczowi, zmarłemu 28 września 1991 roku. Organizatorzy Festiwalu określają to oddawanie hołdu „wysyłaniem listów”, a zapraszają do tych osobistych wypowiedzi gwiazdy światowego formatu. Kielce odwiedziły już bowiem m.in. zespoły Larsa Danielssona, Erika Truffaza, Patricii Barber czy Marcina Wasilewskiego.

Dzień pierwszy: POLSKA WCZORAJ I TERAZ

Preludium do Festiwalu stanowił piątkowy koncert. Jako pierwszy wystąpił kwartet Jana „Ptaszyna” Wróblewskiego, po nim zaś trio Marcina Olaka.

„Ptaszynowi” towarzyszyli jego stali współpracownicy: Wojciech Niedziela na fortepianie, Andrzej Święs na kontrabasie i Marcin Jahr za perkusją. Występ ten można traktować jako wygłoszony przez Wróblewskiego wykład konwencjonalnego, szlachetnego jazzu. Ze swoistą elokwencją lidera, który dał jej najpiękniejszy wyraz w ellingtonowskim „In a sentimental mood”, kontrastowała niestety zbytnia powściągliwość pozostałych muzyków. Zwięzłe, momentami niepokojące solówki Andrzeja Święsa oraz energetyczne wykonanie przez cały zespół kompozycji lidera „Tertium datur” to za mało, by zniwelować wrażenie pewnej przewidywalności całego występu.

Zdecydowanie więcej świeżości przyniosła druga część wieczoru, kiedy to na scenę wkroczyło trio Marcina Olaka. Poza gitarzystą, w skład zespołu weszli kontrabasista Maciej Szczyciński i perkusista Hubert Zemler. W tym składzie każdy muzyk miał prawo wypowiedzi, udziału w dyskusji, a także wzięcia dłuższego oddechu między frazami. Ich gra była pełna ekscytujących napięć, powstałych przede wszystkim w wyniku ścierania się ze sobą żywiołowej, melodyjnej ekspresji i swoistej wsobności, oszczędności, tłumionych emocji. Dało się to odczuć zarówno w urozmaiconej grze lidera, jak i pełnej fantazji pracy sekcji. Horyzont nastrojów i myśli zawartych w wykonywanej muzyce był szeroki: od afirmacji radości i optymizmu („Simple joy”), przez rozedrganą, młodzieńczą energię („Dancing lion”) i wyrafinowane ujęcie ludowości (aranżacje lidera trzech melodii ludowych Witolda Lutosławskiego), po modlitewne skupienie („Responsorium”). Te i inne treści muzyczne złożyły się na interesującą, oryginalnie brzmiącą całość.

Dzień drugi: STALKER MOLVAER

Nieporozumieniem okazało się zaproszenie na festiwal jazzowy polsko-duńskiego zespołu Très.b. Zgrabne muzyczne miniatury, bazujące na nieskomplikowanych rockowych rytmach i brzmieniach, wyzwalały co prawda pewną energię - jak na ten gatunek muzyki i tak nieznaczną - , ale ze względu na ich zamkniętą formę emocje rozbudzone w publiczności pozostawały niezagospodarowane. Gdy zaś po kilku utworach okazało się, że piosenki są bliźniaczo do siebie podobne, obecność zespołu Misi Furtak na scenie z każdą minutą stawała się coraz mniej zasadna.

Druga część wieczoru przyniosła o wiele więcej satysfakcji. Stało się tak dzięki Nilsowi Petterowi Molvaerowi, uznanemu skandynawskiemu trębaczowi, który od prawie dwudziestu lat realizuje karierę solową w nurcie tzw. future jazzu. Muzykowi towarzyszyła dwójka niemieckich dj'ów: Moritz i Lawrence von Oswaldowie. Odpowiedzialni za elektroniczne tło dla gry Molvaera, stworzyli oni zimny, abstrakcyjny muzyczny świat; świat tajemniczy i złowrogi, którego wizualną emanacją były projekcje video zajmujące całą przestrzeń za plecami muzyków. W świecie tym trębacz, niczym filmowy stalker, swoimi frazami prowadził słuchaczy ku namiastce emocji, ludzkiego ciepła: dźwięki instrumentu zawierały kruchość, niepewność lęk, histerię. Zestawienie transowej, beznamiętnej muzyki elektronicznej z impresyjnymi, improwizowanymi dźwiękami trąbki miało w sobie głęboki humanistyczny przekaz: pomimo niepokojącego chaosu, mamy nasze - jakże ważne - emocje, wzruszenia, rozmowy. Taki właśnie przekaz zdawał się potwierdzać wybór kompozycji na bis: oryginalna wersja przeboju Simona i Garfunkela „Bridge over troubled water”.

Dzień trzeci: MOTION AND EMOTIONS ...

Kolejny festiwalowy wieczór rozpoczął się od występu rodzimego trio akordeonowego Motion Trio. Nie był zaskoczeniem repertuar; zespół od kilku lat wykonuje bowiem na koncertach stały niemal zestaw utworów. Pewnym zaskoczeniem zaś było to, w jakim stopniu ich wersje różniły się od płytowych pierwowzorów oraz wersji znanych z innych koncertów grupy. Długi wstęp lidera Janusza Wojtarowicza do „Sunrise dance” czy natchniony dialog tegoż z Marcinem Gałażynem w „Pierwszym dniu wiosny” były pięknymi popisami jazzowej improwizacji. Wybrzmiały m.in. „Orawa” Kilara oraz przebojowe kompozycje Wojtarowicza „U Dance”, „Heart” czy „Tango libertin”. Nie dziwi, że po tej żywiołowej dawce liryzmu, humoru i podniosłości publiczność nie chciała wypuścić muzyków ze sceny. Ci, świadomi nadchodzącego sztormu zza Atlantyku, ograniczyli się jednak tylko do jednego bisu...

Sztorm nadszedł i trwał nieprzerwanie przez cały dwugodzinny koncert kwintetu Kenny'ego Garretta. Zespół zagrał w składzie znanym z tegorocznej bielskej Zadymki: Vernell Brown (fortepian), Corcoran Holt (kontrabas), McClenty Hunter (perkusja) i  Rudy Bird (instrumenty perkusyjne). Muzycy ci reprezentują najwyższy poziom zaangażowania w tworzenie muzyki. To jest jazz ekstremalny, nieokiełznany i bezkompromisowy. W pierwszej części koncertu zespół zaprezentował utwory z albumu „The Seeds from the underground”: „J. Mac”, „Boogety Boogety”, „Haynes Here” i utwór tytułowy z obsesyjnymi tematami granymi na saksofonie sopranowym. W ramach tych doskonałych kompozycji każdy z muzyków opowiadał swoją historię. Te symultaniczne popisy były jednak podporządkowane wspólnemu celowi, a tym zdawała się być maksymalizacja jazzowej ekspresji. Synergia między muzykami była niewiarygodna, w szczególności między perkusistami w utworze „The Seeds from the underground” podczas długiego solo Huntera. W drugiej części koncertu Garrett objawił zachwyconej publiczności swe inne oblicze: ze skupionego improwizatora przemienił się w mistrza ceremonii, który przebojami „Happy people”, „Sing a song of song” oraz funkowym „Wayne's thang” porwał do tańca i rytmicznego klaskania całą zgromadzoną widownię. W trakcie pierwszego z tych utworów lider zachęcił widzów do wejścia na scenę, co wielu wprawiło w stan wręcz euforyczny. Zabawa u boku wybitnych muzyków, a także wspólne śpiewanie motywu z „Sing a song of song”, z całą pewnością pozostaną w pamięci uczestników na długie miesiące.
Podczas kieleckiego koncertu Garrettowi udało się w pełni ukazać dwa równie piękne oblicza muzyki jazzowej: oblicze nieprzejednane i skomplikowane, a także to związane z ludyczną, grupową zabawą. Gorące owacje miłośników obu pieczętowały kolejny wielki sukces genialnego saksofonisty.


Po tych obfitujących w wydarzenia trzech dniach nie ulega wątpliwości, że festiwal Memorial to Miles nabywa coraz silniejszą legitymację do nazywania się „milesowskim festiwalem”. Za sprawą natchnionych improwizujących muzyków swoisty „duch Davisa” zdawał się bowiem nieraz unosić nad sceną Kieleckiego Centrum Kultury.