50 Jazz Nad Odrą dnia siódmego i ósmego

Autor: 
Milena Fabicka
Autor zdjęcia: 
mat. prasowe
Marek Napiórkowski fot. Krzysztof Machowina

Siódmy dzień Jazz nan Odrą był iście amerykański i tak jak same Stany Zjednoczone, zarówno zachwycający, jak i wkurzający. Miks wokalistyki męskiej, młodego nowoczesnego jazzu oraz tego bardziej dojrzałego, miał pewnie pokazać jak bardzo skomplikowanym i złożonym zjawiskiem jest jazz. Czy się udało?
 

Pierwszą gwiazdą wieczoru był Peter Cincotti, amerykański kompozytor, pianista i wokalista o włoskich korzeniach, przedstawiciel sceny nowojorskiej. W swoich nowych kompozycjach, które głównie prezentował, był niestety boleśnie maistreamowy. Owszem, można było się spodziewać jakiego rodzaju muzyka to będzie, ale darujmy sobie eufemizmy w stylu „otworzenie się na szersze grono odbiorców” i po prostu powiedzmy bez ogródek „swoisty pop”. Koncert jednak, sam w sobie nie był zły. Artysta w swoją grę i śpiew wkładał całe serce, był przy tym naturalny i unikał zbytniego aktorskiego efekciarstwa, jedynie dodawał didaskalia do każdego utworu. Owacje na stojąco są chyba najlepszym dowodem na to, że publika była wniebowzięta. Myślę jednak, że to wydarzenie lepiej by się sprawdziło, gdyby było autonomiczne i nie podlegało festiwalowej koncepcji. Choć rozumiem chęć pokazywania jazzu w różnych odsłonach, to niestety nowa muzyka Petera Cincotti’ego wypadła już za jazzową orbitę i zbliżyła się nieco do stylistyki „Tańca z gwiazdami”.

Zupełnie innych doznań przysporzył Ambrose Akinmusire Quintet. Ich występ na JnO był pierwszym punktem na trasie po Europie i jak sam trębacz powiedział, nie mógł sobie wyobrazić lepszego miejsca, żeby ją zacząć. (W Polsce można go było jeszcze usłyszeć 12.04 w Poznaniu).  Ten zdolny „cat” wypracował swój własny awangardowy język w graniu, ale nie osiada na laurach i nie przestaje poszukiwać nowych historii do opowiadania. Wydawanie w prestiżowej Blue Note w końcu nie tylko nobilituje, ale i zobowiązuje. Tego dnia było po trochu wszystkiego. Kilka kawałków  z „The Imagined Savior is Far Easier To Paint”, jak „Vartha” czy „As we fight” , utwór „Regret no more” przypomniał o albumie „When The Heart Emerges Glistening” a taże pojawił się zupełnie nowy materiał , nie nagrany jeszcze w studio. Szkoda jedynie, że zespół musiał się spieszyć, i nie mógł do końca wybrzmieć w pełni, bo zaraz na scenę miał wejść Kenny Garret, i tak już prawie dwie godziny później niż planowano.

Późna pora, zmęczenie, wyeksploatowana percepcja sprawiły, że u wielu pojawiły się momenty kryzysowe, jednak Kenny Garret Quintet nie pozwolił zasnąć. Wyśmienite solówki leadera, etniczne zabarwienie perkusjonaliami i śpiewem, gęstwina dźwięków, porywające tempo, wszystko wspaniale wyważone. Tego nie można było przegapić. Sam koncert był świetny, choć większość pewnie najbardziej zapamięta  słynny ich już numer z milionem bisów. Utwór „Happy people” najpierw rozkołysał publikę we wspólnym śpiewaniu, potem wyrwał foteli, a na końcu porwał a scenę do tańca. Sami muzycy chyba nie spodziewali się takiego odbioru, ani tego, że będą… beat-boxować i rapować. Nie na każdym koncercie przecież się tak zdarza, że nie tylko publiczność, ale też członkowie zespołu, wyjmują smartphone’y i nagrywają to, co dzieje się na scenie. Główny motyw rozbrzmiewał jeszcze w hallu za sprawą zachwyconej i w pełni usatysfakcjonowanej publiki. O tym wydarzeniu, na pewno jeszcze długo się będzie mówiło.

Niestety na Macieja Fortunę w „Rurze” już nie dałam rady dotrzeć, ale gratuluje wytrwałym, którzy o 2. w nocy nie mieli jeszcze dość oraz samemu trębaczowi, który był zmuszony tak późno grać. Przy okazji apeluję do organizatorów aby trzymali się ram czasowych, które sami założyli, wyjdzie to na dobre publice, artystom i obsłudze.

Ósmy dzień JnO


Nie ukrywam, że długo czekałam na ten dzień, który wydawał mi się być jedną z najciekawszych i najbardziej obiecujących propozycji festiwalu. O Hiromi Ueharze i jej trio nie mówiło się za dużo prasowych informacjach, podobnie jak o Ambrose Akinmusire, a przecież mimo, że są to artyści młodszego pokolenia (odpowiednio 35 i 32 lata) to już obdarzeni dużym uznaniem. Potem koncert naszego najlepszego polskiego gitarzysty Marka Napiórkowskiego z ostatnim projektem z płyty Up! w pełnym składzie, a na koniec Billy Childs Quartet. Jam sessions zapowiadał się równie interesująco bo oto na fortepianie grać miał kubański artysta Aruán Ortiz w kwartecie, co ciekawe z Gerardem Cleaverem za bębnami, czyli perkusistą znanym nam dobrze ze współpracy z Tomaszem Stańko w New York Quartet.

Hiromi Uehara, znana jest ze swoich niesamowitych umiejętności i szaleńczego tempa. Do Wrocławia przyjechała ze swoim trio. Gitara kontrabasowa Anthony’ego Jacksona i pokaźny zestaw perkusyjny Simona Phillpsa sprawiły, że koncert miał rockowe brzmienie. Rozpoczęli tytułowym kawałkiem z ostatniej ich płyty „Move”, jednak przeważały utwory przedpremierowe z albumu „Alive” mającego ukazać się w czerwcu, takie jak „Player” , „Dreamer” czy też piękne i spokojne fortepianowe solo podczas „Fire Fly”. Efektowne było to granie, trzeba przyznać, choć trochę może za mało było Hiromi w Hiromi. Uderzanie pięściami w klawiaturę czy granie unisono jedną ręką na fortepianie a drugą na keyboardzie może nie było konieczne, bo i tak koncert był ciekawy, przede wszystkim ze względu na świetnych muzyków, z którymi Hiromi gra w swoim trio.
Nie mogę się natomiast zgodzić, że „efektów” było za dużo i tylko na nich ten koncert polegał.

Marek Napiórkowski i jego ostatnia płyta „Up!” to nie lada przedsięwzięcie. Występ na JnO był świetną okazją, aby usłyszeć materiał na żywo i to w pełnym składzie. Aby jeszcze bardziej podkręcić atmosferę,  na saksofonach popisy dawali Adam Pierończyk jako gość specjalny i Henryk Miśkiewicz, który w nagraniach dał się namówić na klarnet, mimo, że to saksofon jest jego pierwszym instrumentem. Reszta bez zmian : niezastąpiony Krzysztof Herdzin, który zajął się aranżami, pełnił rolę dyrygenta i pianisty, Clarence Penn na perkusji oraz Robert Kubiszyn na gitarze basowej. Klasyczny rozmach i odbiór materiału z płyty w oryginalnym brzmieniu zawdzięczamy muzykom z nonetu. Jeśli ktoś płyty słuchał tak wiele razy jak ja, to na pewno zauważył pewne dodane barwy i docenił partie improwizowane, a także fakt że pojawiło się dużo utworów spoza albumu. Nie chce teraz wyjść na przedstawicielkę grup, które nad wyraz sobie cenią polskich wykonawców ponad resztę świata, ale Napiór nawrt bardziej mi się podobał od Hiromi, czego się w ogóle nie spodziewałam. 

Billy Childs rok temu przyjechał do Wrocławia na zaproszenie Darka Oleszkiewicza do projektu Tribute to Charlie Haden”. Tym razem miał szansę zaprezentować własne kompozycje ze swoim  All Star Quartet : Stevem Wilsonem na saksofonie, Hansem Glawischnigiem na kontrabasie oraz Ari Hoenigiem na perkusji. Na koniec dnia, takiego jazzu w czystej postaci trzeba nam było. Po kolorowej i uroczej Hiromi i klasycznie zabarwionym koncercie Marka Napiórkowskiego można było odnaleźć prawdziwą radość z tej muzyki. Jego kompozycje zabrały słuchaczy w prawdziwie amerykański świat jazzu. Może nie był to najdłuższy koncert, bo razem z bisem trwał około półtorej godziny, ale przynajmniej tym razem, można było jeszcze zdążyć na Jam Sessions.
Jakież było moje zdziwienie, kiedy się dowiedziałam, że Billy Childs grał z Chrisem Bottim i Stingiem. 

Tym razem w klubie festiwalowym gościliśmy pianistę Aruána Ortiza z  Joshem Ginsburgiem na kontrabasie, Rezem Abbasim na gitarze oraz –uwaga- Geraldem Cleaverem na perkusji. Artysta opowiedział o swojej płycie „Orbiting” i całej koncepcji z nią związanej. W jego utworach w istocie dało się wyczuć zapętlenia i krążenie wokół głównego motywu, niejako wprowadzające w trans. Radość z grania jaka malowała się na twarzy leadera chyba wyjaśnia wszystko. Myślę, że z powodzeniem ten kwartet mógł wystąpić na dużej scenie i zebrać sporą widownię. 
To był udany dzień na Jazzie nad Odrą.