Blue Note Records: Beyond the Notes - wrażenia po seansie filmowym

Autor: 
Piotr Wojdat
Zdjęcie: 

W ramach wstępu przyznam się, że początkowo uważałem, iż dzielenie się opinią na temat filmu o amerykańskiej wytwórni Blue Note będzie łatwe i przyjemne. Wiadomo, jest to label, który ma na koncie liczone w dziesiątkach, jak nie w setkach wybitne arcydzieła muzyki jazzowej. Nagrywali dla niego kluczowymi artyści, a początków wytwórni należy szukać aż w 1939 roku, kiedy to Alfred Lion i Francis Wolff uciekli z Niemiec do Stanów Zjednoczonych. Ponoć nie znali się na muzyce, po prostu kręcił ich jazz. Postanowili założyć Blue Note Records i tak się złożyło, że przy okazji stworzyli podwaliny dla historii, która dopiero miała się wydarzyć. Można zatem o tym wszystkim nakręcić co najmniej kilka filmów, a może nawet i wyprodukować serial dla Netflixa czy HBO GO. A potem nie pozostałoby nic innego, jak pisać i pisać o tym oraz na gorąco powymieniać się opiniami z innymi widzami w realu i mediach społecznościowych.

Gdy dowiedziałem się, że w wybranych kinach będzie można obejrzeć jubileuszowy film o amerykańskiej wytwórni, to z jednej strony ucieszyłem się z tego. Byłem przy tym zdziwiony, że dzieło wyreżyserowane przez Sophie Huber nie trafiło do regularnej dystrybucji i trzeba wybierać spośród nielicznych seansów. Chyba niepotrzebnie się łudziłem, bo najwidoczniej nawet marka Blue Note nie jest aż tak silna, jak przypuszczałem i nie przyciąga widzów do kina. Powiedzmy jednak, że to nie jest jakiś problem. Jak mówi przysłowie, dla chcącego nic trudnego i stąd też nie namyślając się zbyt długo, zarezerwowałem bilet na seans do Kina Muranów. Cieszyłem się, że obejrzę film “Blue Note Records: Beyond the Notes”, ale miałem też obawy, że okaże się laurką stworzoną na zlecenie obecnego prezesa wytwórni Dona Wasa. Jak się potem miało okazać, moje obawy były zasadne. 

Film odzwierciedla w dużym 85-minutowym skrócie dzieje Blue Note, o których opowiadają, m.in. Wayne Shorter i Herbie Hancock oraz reprezentanci młodego pokolenia Ambrose Akinmusire czy Robert Glasper. To właśnie wspólna sesja Blue Note All-Stars do albumu “Our Point Of View” jest pretekstem do opowieści o przeszłości i przyszłości, legendarnym realizatorze dźwięku Rudym van Gelderze, czy okładkach autorstwa Reida Milesa (ach, jaki to byłby ciekawy i nieszablonowy temat na film!). W ekspresowym tempie Sophie Huber stara się upiec dwie pieczenie na jednym ogniu, czyli w tym przypadku (niestety!) narzucić sobie konwencję i narrację pomnikową oraz koniecznie opowiedzieć historię Blue Note od a do z. Dla osób, które z katalogu amerykańskiej wytwórni znają kilka czy kilkanaście płyt, być może to dobry sposób na rozeznanie się w tym, co ma do zaoferowania label obchodzący 80 rocznicę swojego powstania. Tak przypuszczam, bo płynnie przechodzimy od początków wytwórni przez erę bebopu i hard bopu. Sporo miejsca poświęcono Theloniousowi Monkowi i Budowi Powellowi. Przewija się “Blue Train” Johna Coltrane’a, “Song For My Father” Horace Silvera. Twórcy filmu poświęcają też sporo uwagi Artowi Blakey’owi i jego Jazz Messengers. Oglądamy także okładki albumów Lee Morgana, Wayne’a Shortera i Herbiego Hancocka. Następnie po kryzysie, który dotknął wytwórnię, wchodzimy w erę hip hopu. Są więc zachwyty nad US3 (dla mnie niezrozumiałe), których zestawia się w jednym rzędzie z A Tribe Called Quest. Widz karmiony jest banałami w rodzaju stwierdzeń, że jazz i hip hop to prawie to samo, a Ambrose Akinmusire jest świetny, bo występuje na “To Pimp A Butterfly” Kendricka Lamara.

Zdaję sobie sprawę, że się czepiam. Odbiór filmu jest przecież dobry, oceny w serwisach poświęconych tematyce filmowej są wysokie. Muzyka, która sączy się z ekranu, z nielicznymi wyjątkami, jest przednia. Co jest zatem nie tak? W oczy kłuje przede wszystkim idylliczny obraz, który przedstawia reżyser. Wszyscy się we wszystkim zgadzają, a historia i muzyka jest traktowana powierzchownie, tak aby każdy ważny miał swoje 5 minut i mógł uszczknąć trochę z tego urodzinowego tortu dla siebie. 

Jestem zdania, że na taki jubileusz Blue Note mogli się pokusić o dużo bardziej spektakularne przedsięwzięcie. Kilka przykładów podałem już we wstępie i w dalszej części artykułu. A tak otrzymujemy wymuskany film-laurkę. Ogląda się go dobrze, bo jest sprawnie zmontowany, ale po zakończeniu seansu niewiele pozostaje w głowie.

Na koniec, korzystając z okazji, chciałbym polecić kilka mniej oczywistych płyt z katalogu Blue Note. Poniżej moj top 5 albumów, które umilały mi czas przed i po seansie filmowym oraz w trakcie pisania tego artykułu. Kolejność przypadkowa, ale frajda ze słuchania znacznie większa niż z oglądania bezbarwnego filmu “Blue Note Records: Beyond The Notes”.

Sam Rivers - Fuchsia Swing Song
Grachan Moncur III - Evolution
Larry Young - Unity
Donald Byrd Band & Voices - A New Perspective
Pete La Roca - Basra