Marcin Olak Poczytalny - Odkrywanie Bacha

Autor: 
Marcin Olak
Zdjęcie: 

Czy słuchali już Państwo Preludiów i Fug Bacha w wykonaniu Keitha Jarreta? Niedawno ukazało się nagranie koncertowe tego materiału – wersje studyjne, zarejestrowane miesiąc wcześniej, znamy już od dawna, nagrania pochodzą z 1987 r. Studyjne z lutego, a koncertowe, właśnie wydane, z początku marca. Nie mamy zatem do czynienia z dziełem zupełnie nowym, to raczej sytuacja podwójnie historyczna. Raz, że Bach, a dwa, że Jarret przecież zagrał to w ubiegłym stuleciu. W zasadzie wiadomo, czego można się po tym materiale spodziewać – ale i tak chętnie sięgnąłem po ten album.

Czy to nagranie pokazało mi coś nowego w arcydziele Bacha? Rzecz jasna nie. Oczywiście Jarret gra nieco inaczej niż pianiści klasyczni. Inne rzeczy są dla niego ważne, a pewne aspekty wykonawcze – dla klasyków niezwykle istotne – ignoruje. Mam wrażenie, że bardziej skupia się na melodiach, na konstrukcji poszczególnych części cyklu; kunszt wykonawczy schodzi tu na drugi plan.W żadnym wypadku nie twierdzę, że Jarret zagrał niedbale czy nieporadnie – po prostu nie stara się epatować swoimi umiejętnościami, za to zwraca całą swoją uwagę na budowę wykonywanych utworów. Ale przecież klasyczni pianiści też czytelnie prezentują formę bachowskich preludiów i fug, więc nie można tu mówić o poważnej i ewidentnej różnicy. Gra klasyków zwykle bywa bardziej kunsztowna, Jarret zagrał prościej. Nie twierdzę, że któreś z powyższych podejść jest lepsze niż drugie. Zresztą różnice tkwią w niuansach, które, choć istotne, pozostają przecież niuansami. Tak czy inaczej – mam przed sobą płytę, która w żadnym razie przełomowa nie jest. I, jak sądzę, nie miała być.

Po raz pierwszy słuchałem studyjnych nagrań tego materiału na studiach – a studiowałem wtedy gitarę klasyczną. Wśród klasyków ten album był czymś specjalnym. Oto pianista jazzowy – i to nie byle jaki – nagrał muzyką klasyczną. Wkroczył na nasz teren, łobuz. Ale z drugiej strony ten jazz, te improwizacje były jakoś atrakcyjne, zatem i interpretacje zagrane przez muzyka jazzowego stawały się atrakcyjniejsze. Spodziewaliśmy się, bo ja wiem, jakichś jazzowych wersji, czegoś jakościowo nowego… Ale nie, Jarret po prostu zagrał to, co było w nutach. Nic nie zmienił. Rozczarowanie? Może trochę, ale wtedy mało kto wygłaszał taką opinię. Nie wypadało być wobec tych nagrań obojętnych. Należało je uwielbiać bądź traktować z pobłażaniem… Wtedy na styku świata muzyki klasycznej i improwizowanej było dużo napięć, może to one wymuszały taką polaryzację? Wyznawcy doszukiwali się jakiejś znacząco większej swobody wykonawczej pianisty czy głębszego zrozumienia zamysłu kompozytora. Krytycy z pobłażaniem wytykali te miejsca, w których ktoś inny zagrał sprawniej, bardziej ekspresyjnie, odważniej… A ja wtedy szybko odłożyłem ten album na półkę. Nie czułem się komfortowo z tymi wykonaniami. Chciałem usłyszeć, że muzyk improwizujący znalazł w Bachu coś wyjątkowego, niedostępnego dla klasyków. Miałem nadzieję, że ta płyta wykaże ponad wszelką wątpliwość wyższość jazzu nad resztą muzyki. A tu nic z tych rzeczy. Bach pozostawał Bachem i w żaden sposób nie chciał zmienić się w jakąś wyższą formę siebie samego.

Wspominam to słuchając znów Bacha w wykonaniu Jarreta. Tym razem bez nastawień, bez oczekiwań. Nie spodziewam się – i rzecz jasna nie znajduję – nic wyjątkowego, przełomowego. Ale też nie czuję się zawiedziony, skoro nie szukam.

I dopiero teraz słucham tych dźwięków z przyjemnością.