Marcin Olak Poczytalny: O duchach

Siedzę w jakiejś kawiarni. Nie mam pojęcia, jak się tu znalazłem. Chyba gdzieś się spieszyłem, ale potem coś się pozmieniało i nagle przestałem się spieszyć. I jakoś mnie tu zdryfowało. To chyba jakiś elementarny odruch typu „jeśli nie wiesz, co ze sobą zrobić, idź na kawę”. Poszedłem. W sumie mógłbym mieć gorsze odruchy. Zresztą mam, ale akurat dziś nie doszły do głosu. Mogło być gorzej. Póki co siedzę. Kawa.
Również odruchowo zakładam słuchawki na uszy. Mary Halvorson gra mi o duchach. About Ghosts.
Słuchawki są kompromisem. Wygodnym, bo mogę słuchać wszędzie. I jeszcze odciąć się od dźwięków otoczenia. Fajnie. Odcinam się skwapliwie, tym bardziej, że akurat coś zaczęło piszczeć przy stoliku obok, to chyba takie małe urządzonko, które pipczy, kiedy można już podejść do lady po swoje danie. Wygodne. Ale mi trochę te piski przeszkadzają. Więc słuchawki. Ale.. no właśnie. Dźwięk jest zjawiskiem fizycznym, który dotyka nie tylko uszu. Jeśli rozchodzi się w powietrzu, wprawia wszystko w drganie. Mniej lub bardziej wyczuwalne, ale jak najbardziej realne. Dla mnie właśnie takie doświadczenie dźwięku jest kompletne, tak lubię. Słuchawki trochę oszukują, w nic nie wprawiają. Ale za to są wygodne, pozwalają słuchać opowieści o duchach przy kawie.
Kawa jest przeciętna.
Zresztą ta bezcielesność dźwięku trochę mi pasuje do About Ghosts. Takie to się robi oderwane, nienamacalne. Przewrotnie adekwatne. A tego odrealnienia i oderwania jest też trochę w samej muzyce. Mocny swing i zupełnie „nie siedzące”, „podskakujące” melodie. I te charakterystyczne glissanda w gitarze. I jakimś cudem to wszystko się klei, pasuje, niesie.
Słucham.
Myślę o duchach. I to wcale nie zabawne, bo Ukraina, Gaza. Chyba trochę za dużo demonów się obudziło, wiesz? A już myślałem, że po tym chorym XX wieku będzie spokojniej, mądrzej… No nie. Nie jest. Uciekam trochę w muzykę, żeby przez chwilę nie myśleć o kompletowanych właśnie plecakach ewakuacyjnych. Tak, to ważne, trzeba. I oby się nie przydało. Albo tylko na campingu, dla zabawy.
Eventidal zabrzmiał mi poważnie, niemal żałobnie, ale już po chwili Absinthian odrealnia ten nastrój. Długie nuty mieszają się z leciutkimi kontrapunktami, znów to wszystko trochę podskakuje.
Przy solu Immanuela Wilkinsa odrywam oczy od filiżanki, patrzę na ludzi chodzących między sklepami - to chyba jakieś centrum handlowe? Dźwięki lecą szybko, jakby chciały wszystko pogonić, przegonić. Przez chwilę wyobrażam sobie klientów marketu biegających najszybciej jak tylko mogą, wpadających na siebie. Normalnie komedia. Prawie się uśmiecham, ale potem dostrzegam w tych wyobrażonych sprintach jakąś panikę, jakiś przerażony pośpiech.
Dopijam kawę. Zimna jest jeszcze gorsza.
Wychodzę.
Idę biegać między sklepami.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.