Marcin Olak Poczytalny - Muzycy wyklęci

Autor: 
Marcin Olak
Zdjęcie: 

Zastanawia mnie, jak często – mam nieodparte wrażenie, że ostatnio częściej – spotykam się z identyfikacją negatywną. Miłośnik jazzu nie identyfikuje się już tylko jako słuchacz płyt Coltrane’a. Musi jeszcze podkreślić, że nie poważa improwizacji otwartej, a free uważa za aberrację. Koneser awangardy nie może poprzestać na słuchaniu Braxtona czy Halvorson, musi jeszcze stanowczo wykluczyć wszystko, co mogłoby kojarzyć się z mainstreamem. Czy, nie daj Boże, z muzyką rozrywkową.

Taka postawa z jakiegoś powodu jest chyba atrakcyjna, skoro staje się coraz bardziej powszechna. Może dlatego, że w jakiś sposób porządkuje rzeczywistość? Świat jest złożony, wielowymiarowy, wielobarwny. A tu – proszę, jest narzędzie, dzięki któremu wszystko sprowadzamy do dwóch obozów. Jesteśmy „my” i „oni”. „My” oczywiście jesteśmy lepsi, wiemy więcej. Mamy lepsze płyty, chodzimy na fajniejsze koncerty. Mamy rację. „Oni” oczywiście racji nie mają, wiedzą mniej, nie znają się. Są gorsi. A im bardziej „oni” są źli, tym bardziej „my” jesteśmy lepsi – o ile dokładnie i stanowczo się od „nich” odróżniamy. A, żeby odróżniać się wyraźniej, musimy wykluczać wszystkie możliwe podobieństwa. Proste?

Jakiś czas temu znany muzyk jazzowy – nie jestem w stanie przypomnieć sobie nazwiska – przy okazji jakiegoś wywiadu stwierdził, że awangardę grają tacy muzykanci, którzy po prostu nie nauczyli się porządnie swingować, więc tupetem i arogancją pokrywają braki w wykształceniu muzycznym. Po awangardzie równie ochoczą jeżdżą klasycy – tam przecież nic nie stroi, takie to wszystko dziwne i bez sensu, jakby nie umieli grać. Muzycy awangardowi nie pozostają dłużni, odsądzając od talentu i wyobraźni klasyków – to przecież muzeum, anachronizm i pozbawione indywidualnego rysu odtwórstwo. Jazzmani też dostają swoje, jazz przecież już dawno się skończył… Wszyscy przeciwko wszystkim, jak w starym westernie podczas obowiązkowej bójki w barze.

Słucham muzyki improwizowanej – ba, nawet gram muzykę improwizowaną – ale doceniam też inne rzeczy. Na przykład dziś słucham starej płyty, którą w 2003 r. wydał Johnny Cash. American IV, The Man Comes Around. Cholera, przecież to country! I co teraz? A, ponieważ mam taki akurat nastrój, pewnie za chwilę w odtwarzaczu pojawi się jakiś James Taylor, a potem może, bo ja wiem, ZZ Top? Albo najnowszy Rammstein. A potem na przykład Lutosławski. Albo Maria Schneider. Co z tym zrobić, jak żyć? No cóż, najprawdopodobniej nie jestem „prawdziwym” frytowcem.

To też ciekawe zjawisko, kategoria „prawdziwy”. Zarezerwowana przez wykluczających dla tych, którzy wykluczać nie chcą. Na pewno nie jestem też „prawdziwym” miłośnikiem country, ale to nie przeszkadza mi słuchać dziś smutnych, amerykańskich ballad. Cash śpiewa o sprawach ostatecznych, o końcu świata, o śmierci. Z tej perspektywy jakoś te wszystkie wykluczenia i rozgraniczenia wydają mi się mniej istotne… Słucham, łapię dystans. I marzę o tym, żeby tego wzajemnego wyklinania było jak najmniej.

Albo żeby choć ograniczyło się tylko do muzyki, skoro już musimy się wyklinać.