To był rok.... według Urszuli Nowak

Autor: 
Urszula Nowak
Zdjęcie: 

Jazzowy aspekt mojego życia rozgrywa się głównie między Krakowem, a Warszawą. Przez większość czasu trzymam wartę przy jazzowych scenach Południa Polski, choć w tym roku na dobre rozpoczęłam festiwalowe szaleństwa nad Bałtykiem. O każdym z tych miejsc mogę napisać, że jest na swój sposób inspirujące i wyjątkowe. Ale o Polsce  myślę jak o systemie naczyń połączonych. Jeden organizm - uskrzydlony tymi samymi nadziejami, trawiony przez te same problemy.

Pierwsze miesiące 2014 roku to min. koncert w ramach festiwalu "Starzy i Młodzi, czyli Jazz w Krakowie". Trio Medeski, Martin & Wood oraz znakomity Nels Cleine byli jak przebudzenie ze snu zimowego. Rozbudzaniu pomogła również płyta gitarzysty zaproszonego przez nowojorskie trio do wspólnego projektu, która ukazała się niedługo po tym jak miałam okazję usłyszeć Cleine'a na żywo - Macroscope.

Później było już tylko cieplej i ten żar trwał aż do grudnia. Jednym z pierwszych festiwali, w których wzięłam udział była gdańska "Siesta". Do Filharmonii Bałtyckiej zwabiła mnie naturalna skłonność do muzyki etnicznej oraz kobieta, zjawisko - Mayra Andrade. Choć konwencja, w jakiej zaprezentowała się artystka nieco odbiegała od znanych mi improwizacji i kabowerdyjskich rytmów, trudno było sie nie nasycić tym, co usłyszeliśmy i zobaczyliśmy.

Lato to niekończący się ciąg koncertów i festiwali, spośród których chciałabym wspomnieć szczególnie udane Warsaw Summer Jazz Days i występ Liberty Ellman Quintet. Muzyk zaprosił do współpracy postać, która jest dla mnie absolutnym numerem jeden tego roku - saksofonistę Steve'a Lehmana. Miałam przyjemność przyznać swoje pierwsze recenzenckie "pięć gwiazdek" albumowi "Mise en abime". Myślę, że to wydarzenie mogło nawet dokonać pewnej rewolucji w moim postrzeganiu muzyki. Na warszawskim festiwalu pod wodzą Mariusza Adamiaka, więcej było doskonałej energii, o której należy powiedzieć światu: człowiek wulkan - Joey de Francesco i uduchowienie, radość - Gregory Porter. Wartymi wspomnienia są również koncerty artystów młodego pokolenia - pianisty Geralda Claytona czy wibrafonisty Warrena Wolfa (do którego sympatią pałam także ze względu na ważny element jego biografii - San Francisco Jazz Collective).

Wśród wydarzeń minionego roku podobało mi się również spotkanie na jednej scenie dwóch niezwykle ciekawych postaci - jednego z najbardziej dynamicznie rozwijających się młodych, polskich muzyków -Macieja Fortuny oraz An On Bast korzystającej z dobrodziejstw elektroniki. Miałam okazję słuchać duetu w ramach koncertu w Pałacu Kultury, który promował ich debiutancki album "1".  A mój słownik wzbogacił się o nowe (polecam Państwa uwadze) określenie "processingbop".

Koniec tego roku, okazał się tak dobry, jak było całe te dwanaście miesięcy. Warto było czekać do grudnia, by w ramach koncertu gwiazd 38. Festiwalu Jazz Juniors usłyszeć Benniego Maupina ze znakomitą polską sekcją w składzie: Łukasz Żyta, Michał Barański oraz Michał Tokaj, czy nowojorski sekstet Rafała Sarneckiego.

Każdy ma swój jazz

Redaktor naczelny amerykańskiego magazynu "Wired" - Chris Anderson - stwierdził kilka lat temu, że żyjemy w czasach "kultury nisz". Swoje badania oparł o analizę rynku muzycznego. Obserwacje te przyczyniły się do podważenia jednej z najbardziej powszechnych zasad biznesu - zasady Pareto. Dzięki Andersonowi wielu zatwardziałych ekonomistów zrozumiało, że dzisiejszy świat poszukuje "innego", "nowego" - najczęściej w rozległych peryferiach Internetu.  Jedna piąta całego asortymentu sieciowych sklepów z muzyką -najmocniejsze tytuły - nie generują już stu procent zysku. Chcemy niemal intymności w przeżywaniu muzyki, dlatego szukamy jej poza wielkimi salami. W tym roku poczułam to najsilniej, gdy skromna publiczność zgromadzona w krakowskiej Alchemii ubożała o przypadkowych widzów koncertu, o którym przed i po tym, jak się wydarzył rozmyślałam tygodniami. To ubożenie paradoksalnie bogaciło, bo trudno mi uwierzyć, że ktoś przybył na Krakowską Jesień Jazzową, by posłuchać Petera Brötzmanna z pobudek innych niż te prawdziwie emocjonalne. Podobnie zresztą, nie wyobrażam sobie, by ktoś zupełnie niewrażliwy wpadł na piwo, dla którego suplementarnym zdarzeniem był cykl koncertów basisty Barrego Guya. I to wspaniale, bo każdy z nas ma swoje wyobrażenie o muzyce improwizowanej i chce przeżywać ją na swój własny, często bardzo indywidualny sposób. Grunt to świadomość, jak wiele jest wspaniałej muzyki, której warto poświęcić czas i uwagę, także poza głównym nurtem i kilkusetosobowym zgromadzeniem.

O poszukiwaniu "swojego", wartościowego - przekonywał mnie w tym roku również Adam Pierończyk w wywiadzie, który na łamach Jazzarium anonsował Sopot Jazz Festival. Jako Dyrektor Artystyczny poszukuje czegoś ekskluzywnego, co rozwija świadomość słuchaczy. Przyznał, że na zapraszanie artystów spoza czołówki, spoglądającej na nas kilka razy do roku z okładek największych magazynów jazzowych, takich jak Down Beat, może pozwolić sobie ze względu na wsparcie publicznych środków i gwarancję, że festiwal się odbędzie, niezależnie od ilości sprzedanych biletów. Tymczasem te rozchodzą się bardzo szybko. Nawet jeśli scenariusz festiwalu to nie "american dream". Sopot Jazz Festival to przykład ilustrujący na razie niewielką tendencję, ale bez malkontenctwa chciałabym powiedzieć: jest nieźle. Organizatorzy festiwali są coraz odważniejsi, a publiczność coraz bardziej świadoma. Wystarczy na moment wyłączyć telewizor i odjeść od komputera, by tego doświadczyć.

Duch rywalizacji w narodzie nie gaśnie

Ale ta rywalizacja to taka trochę systematyka w królestwie jazzmanów. Lubimy powielać konwencje. Dlatego w konkursach często zapadają bezpieczne werdykty. Najbardziej niekwestionowani z niekwestionowanych. Po co zatem konkursy? Czy dla nagród? Chyba nie. Wygranych jest zwykle wielu, tylko, że na różne sposoby. Konkurs to raczej sposób na weryfikację: czy jestem gotów? I szansa na liczne kontakty, zastrzyk promocji - jak słusznie podkreślał przy okazji 38. Festiwalu Jazz Juniors - jego dyrektor artystyczny - Paweł Kaczmarczyk. 

A konkursów mieliśmy w tym roku sporo. I o tym niezwykle ciekawym, który odbył się po raz pierwszy chciałabym wspomnieć, bo miłe to były chwile. Cieszę sie, że jako redakcja Jazzarium braliśmy w nim aktywny udział. W połowie lipca w Lusławicach dziesięciu skrzypków z kilku państw rywalizowało ze sobą w I Międzynarodowym Konkursie Skrzypków Jazzowych im. Zbigniewa Seiferta. Znieść musimy z godnością, że Polacy zaprezentowali się znakomicie. Przede wszystkim Bartosz Dworak, zdobywca pierwszego miejsca, ale również Dawid Lubowicz, Łukasz Górewicz i Stanisław Słowiński. Pozostaje trzymać kciuki, by każdy z nagrodzonych, w tym i wszystkich innych konkursach, wykorzystali swoją szansę na... ciężką pracę na sukces. Kciuki trzymamy także za Fundację im. Zbigniewa Seiferta, której atutem jest nie tylko pomysł na ciekawe, muzyczne wydarzenie o charakterze międzynarodowym, ale także niezwykle zgrany i zdeterminowany zespół.

 

"Everytime we say goodbye"

 To nie tylko tytuł utworu Cole'a Portera, który znalazł się na płycie "Last Dance" Keitha Jarreta i Charliego Hadena, ale również gorzka refleksja o trudnych pożegnaniach, które w tym roku znów dały impuls do spoglądania w przeszłość z szacunkiem. Tym bardziej, że ów ostatni taniec był tak piękny, jak smutny. Goodbye Charlie...

Pożegnaliśmy też Horace'a Silvera. Kończy się pomału ważna epoka. Umierają ci, którzy byli jakby od zawsze, o których mówiło się jak o świadkach najważniejszych chwil w historii jazzu. Smutne, ale nieuniknione. W pogoni za nowościami, warto o nich pamiętać. Tak sądzę...