Mam w sobie wielką chęć dzielenia się muzyką – wywiad z Marcinem Wasilewskim

Autor: 
Maciej Krawiec
Autor zdjęcia: 
mat promocyjne

Nie jest łatwo umówić się na wywiad z tak zajętym artystą, jak Marcin Wasilewski. Szczęśliwie jednak udało nam się porozmawiać w jeden z deszczowych, szarych warszawskich dni. Sceneria to nieszczególna, ale silnie cechująca jesień w mieście.

Spotykamy się w intensywnym dla Ciebie okresie – trwa trasa koncertowa Twojego tria, promująca najnowszy album zespołu pt. „Live”. Słuchałem Waszych występów nie raz, zapoznałem się także z płytą i nie mam wątpliwości, że grając dla publiczności jesteście w swoim żywiole.

To prawda, bardzo lubimy spotkania ze słuchaczami i cieszymy się, że w ramach tej jesiennej trasy odbywa się tyle koncertów. Nie gramy zresztą tylko jako trio – niedawno wystąpiliśmy gościnnie z saksofonistą Trygvem Seimem w Rumunii, a także w kwintecie gitarzysty Jacoba Younga w Danii.

Lubisz pracować ze skandynawskimi muzykami?

Bardzo. Cenię nie tylko ich talent do pisania utworów czy przywiązywanie wagi do urody dźwięku, ale także niezwykły profesjonalizm. Skandynawów postrzega się jako chłodnych i stonowanych, lecz moim zdaniem to bardzo ciepli i życzliwi ludzie. Co do ich muzyki, podobają mi się w niej oszczędność i głębia. Słychać je choćby na ostatniej płycie Trygvego pt. „Helsinki Songs”, z repertuarem z której zagraliśmy w rumuńskiej Timisoarze. Gorąco ją polecam.

Wspomniane przez Ciebie występy to istotne, ale jednak drugorzędne zdarzenia – pomówmy więc o najważniejszym fakcie minionych miesięcy z życia tria, czyli wydaniu przez wytwórnię ECM Waszego koncertowego krążka. Czy postrzegasz płytę „Live” jako podsumowanie jakiegoś okresu w życiu tria? Pytam o to, gdyż niedawno w wywiadzie Sławek Kurkiewicz [kontrabasista tria – przyp. red.] mówił mi, że dla niego jest to symboliczne zamknięcie ważnego czasu, jakim było koncertowe rozwijanie kompozycji z albumu „Spark of Life”. Jestem ciekaw, czy podzielasz to spojrzenie.

Na płycie znalazł się nasz koncert z 2016 roku na festiwalu Jazz Middleheim w Antwerpii i jest to po prostu zapis tamtego wieczoru. Album „Live” to ważny moment – chciałem mieć taką płytę w dorobku zespołu, wielokrotnie prosili o nią nasi słuchacze i bardzo się cieszę, że ona się wreszcie ukazała. Traktuję ją jednak jako przystanek przed sesją na następny album studyjny, do której intensywnie się przygotowujemy.

Czyim pomysłem było wydanie koncertowego krążka?

Moim. Historia samej rejestracji jest dość nietypowa, ponieważ wiedziałem oczywiście wcześniej, że ona się odbędzie, ale – przyznaję – na kilka tygodni przed występem w Belgii wypadło mi to z głowy. Byliśmy wtedy po intensywnym koncertowaniu na przełomie czerwca i lipca, między innymi w ramach amerykańskiej odsłony festiwalu Jazztopad. Wybrałem się wówczas na krótkie, dziesięciodniowe wakacje i nagle uświadomiłem sobie, że zaraz jedziemy na ten wielki festiwal z kilkutysięczną widownią! Byłem nieco spięty, ponieważ przez dziesięć dni nie dotykałem instrumentu, poza tym na miejscu nie mieliśmy próby, a jedynie tzw. line-check, czyli krótkie sprawdzenie mikrofonów i okablowania. Z tego powodu za kulisami rozgrywałem się na pianinie Fendera, na którym później występował Enrico Enaudi. Przed koncertem byłem więc trochę zestresowany, ale okazało się, że krótka przerwa od grania wpłynęła pozytywnie na moją dyspozycję. Gdy kilka miesięcy później odsłuchałem tę rejestrację, byłem zaskoczony, jak dobrze brzmi! Szukałem jakichś błędów, niedoróbek, ale tych prawie nie ma; jest za to fajne, ekscytujące granie i prawdziwa atmosfera koncertu. Od razu przekazałem nagranie Sławkowi i Michałowi [Miśkiewiczowi, perkusiście tria – przyp. red.] i gdy oni je zaakceptowali, przesłałem materiał do Manfreda Eichera [szefa wytwórni ECM – przyp. red.]. Spodobał mu się i postanowił go wydać.

Dokonaliście selekcji utworów, czy na płycie znalazło się dokładnie to, co wykonaliście?

To jest cały koncert, od początku do końca. Był wprawdzie jeszcze bis, ale uznaliśmy, że nie ma większego sensu go umieszczać.

Niech zgadnę: Komeda.

Tak. (śmiech)

Lubisz albumy koncertowe?

Oczywiście! Uwielbiam albumy Jarretta, Mehldaua, Coltrane'a... To właśnie na jazz koncertowy ludzie tak licznie przychodzą, szczególnie sobie go cenią. Jestem pewien, że niejeden sceptyk przekonał się do muzyki improwizowanej właśnie dzięki byciu na koncercie i czerpaniu niebywałej energii z grania na żywo.

Koncertujesz już od wielu lat. Jestem ciekaw, na ile bycie w trasie jest dla Ciebie wyzwaniem – to przecież przemieszczanie się między krajami, loty, zaawansowana logistyka, zmęczenie, a tu jeszcze trzeba wyjść na scenę i zaprezentować sztukę na najwyższym poziomie. Jak sobie z tym radzisz?

Ważne jest właściwe podejście. Pamiętam pierwszą zagraniczną trasę z Tomaszem Stańką, gdy lecieliśmy do Lublany. Tomasz miał wtedy ponad pięćdziesiąt lat, my byliśmy bardzo młodzi i niedoświadczeni. I niestety nasz samolot był znacznie opóźniony. Przylecieliśmy w ostatniej chwili, później błyskawicznie na scenę. Powiedziałem mu wtedy, że jestem bardzo zmęczony, na co on odpowiedział: „na zmęczeniu się dobrze gra”. Rzeczywiście, paradoksalnie, grało nam się świetnie i coś w tym jest, że gdy jest się wyczerpanym, jakiś niespodziewany potencjał może się objawić na scenie. Przypomniał mi się tamten koncert z Tomaszem, gdy niedawno graliśmy z Trygvem w Rumunii. Sytuacja była podobna – lot z przesiadką w Monachium, niewiele snu, mało czasu na próby nowego dla nas materiału, a koncert wypadł bardzo dobrze. Pamiętam też długie trasy z Tomaszem, gdy przykładowo na przestrzeni dwudziestu czterech dni graliśmy dwadzieścia dwa koncerty, każdy z nich w dwóch setach! Jestem więc przyzwyczajony do takiego trybu życia – oczywiście bywa on męczący, ale jednocześnie mam w sobie taką chęć dzielenia się muzyką ze słuchaczami, że ona zdecydowanie bierze górę.

A czy bywa tak, że podczas koncertu... „nie idzie”? Czy zdarzają się wieczory, gdy pomimo właściwego przygotowania i nastawienia, gra po prostu nie przebiega tak, jakbyś chciał?

Kiedyś, gdy byliśmy młodszym zespołem, przytrafiały się takie wieczory. Nie wiedzieliśmy, jak z pewnych sytuacji wybrnąć, trudno nam było zawiązać rytm, byliśmy niby razem a jednak osobno. Czasami coś przeszkadzało albo jakiś błąd wybijał z właściwej koncentracji nawet na pół koncertu! Grając muzykę improwizowaną, wielu rzeczy nie jest się w stanie przewidzieć, w jakimś stopniu się ryzykuje i potrzeba doświadczenia, by wiedzieć, jak radzić sobie w razie problemów. Natomiast teraz, grając przed publicznością, nie zdarzają się nam one prawie wcale.

Czy obecność widowni bardzo na Ciebie oddziałuje?

Publiczność ekscytuje i mobilizuje. Zdarza się, że jej energia ma na mnie wpływ, ale również bywa tak, że całkiem nie ma znaczenia. Na przykład gdy gra mi się wspaniale, nawet jeśli wyczuwałbym jakiś sceptycyzm ze strony widzów, nie byłoby to dla mnie istotne. Ale to się w zasadzie nie zdarza, bo kiedy gramy dobrze i bawimy się muzyką, widownia momentalnie reaguje na to podobnym entuzjazmem. Przytrafiają się natomiast takie koncerty, że z czymś się w ich trakcie zmagamy, a publiczność jest tak gorąca, że tego wcale nie zauważa. (śmiech)

A gdy słuchają Cię znajomi, rodzina? Domyślam się, że tak było na przykład na Waszym niedawnym koncercie w warszawskim Teatrze Roma.

To prawda. Swego czasu bliskie mi osoby na widowni powodowały największą tremę, teraz już tak bardzo jej nie czuję. Październikowy koncert w Romie natomiast był szczególny też z tego powodu, że niecały rok wcześniej tam właśnie, po raz ostatni w tym składzie, występowaliśmy z Tomaszem Stańką. Nie chciałem opowiadać o tym podczas koncertu, ale z tego faktu wynikały szczególne emocje.

Wróciliście też do kompozycji Stańki pt. „Song for Sarah” – ona otworzyła wieczór.

Zaczęliśmy ją na nowo grać, gdy dowiedzieliśmy się, że Tomasz jest śmiertelnie chory. Wcześniej wykonywaliśmy ją w kwartecie wielokrotnie, koncertując z programem z albumu „Suspended Night”.

Podobało mi się na warszawskim koncercie tria między innymi to, że nie graliście solówek w sposób, by one czytelnie odróżniały się od pracy całego tria. Mam raczej wrażenie, że permanentnie ze sobą dialogowaliście, a tylko czasami zdarzały się ewidentne partie solowe któregoś z was.

Cieszę się, że to zauważyłeś, bo faktycznie tak pragniemy pracować. Wynika to między innymi z doświadczeń z Tomaszem, który nie przepadał za ewidentnymi podziałami wewnątrz utworów, a także z naszej fascynacji kwartetem Wayne'a Shortera, gdzie grupowy wysiłek i wspólne improwizowanie są ważniejsze niż indywidualne popisy. Nie jest jednak tak, że partii solowych się całkiem wyzbywamy, ale kolektywizm grania jest dla nas niezwykle istotny.

Solówek nie brakuje choćby na albumie „Live” – mam w pamięci szczególnie wspaniałą partię Sławka w „Message In A Bottle”, po której słychać burzę oklasków, a później od razu Twoje solo, nie mniej znakomite.

Właśnie! Gdy partner z zespołu gra dobre solo i wzbudza entuzjazm na widowni, to ten, do kogo należy następne, nie ma łatwo! To trochę tak, jak kiedyś w skokach narciarskich – na koniec drugiej serii Małysz skakał po Hannawaldzie, albo odwrotnie! (śmiech) Na szczęście w tym wypadku jakoś mi się udało wyjść z twarzą... (śmiech) W graniu solówek ważne jest, by nie przesadzić. To delikatna sprawa – tak je wykonywać, by nie naruszyć balansu w zespole. Grając jako sideman nieraz widziałem, jak inni muzycy nie dbali o zespół, tylko o swój popis: tylko forte, forte, forte i koniec. To bardzo nieprzyjemne.

Kilka miesięcy temu powiedziałeś mi, że gdy tylko warszawski klub Pardon, To Tu znajdzie nową stałą siedzibę, to Twoje trio zagra tam w pełni improwizowany koncert. Zwykle bowiem wykonujecie utwory. Czy podtrzymujesz tę obietnicę?

Jak najbardziej! Rozmawiałem o tym niedawno po raz kolejny z Danielem Radtkem [szefem Pardon, To Tu – przyp. red.], podobno nawet już nowy lokal się znalazł, ale szczegóły nie zostały jeszcze ogłoszone.

Czy granie w takim trybie byłoby pojedynczym wydarzeniem, czy rozważasz większe otwarcie tria na improwizację?

To, o co pytasz, dotyczy tematu, nad którym często się zastanawiam: wolności w muzyce. Co to znaczy być wolnym artystą? Uważam, że każdy muzyk jest wolny na swój sposób, szuka swobody w obranej konwencji grania. Bo czy awangardowe free to zawsze muzyka bardziej wyzwolona, niż ta oparta o partytury? Uwielbiam otwarte improwizowanie, nie raz – choćby właśnie w Pardon, To Tu – słuchałem Kena Vandermarka czy Petera Brötzmanna i cenię sobie tego rodzaju ekspresję. Uważam jednak, że tam również zdarzają się pewne klisze, ślepe zaułki, momenty wtórne czy po prostu złe. Z kolei muzyka zorganizowana, zapisana także potrafi olśniewać świeżością, wolnością, czymś nieoczywistym. Wszystko zależy od wykonania i jakości.

Uśmiechnąłeś się, gdy zapytałem, czy na bis w Antwerpii graliście Komedę. Wybacz, ale nie uważam, by ciągłe eksploatowanie melodii „Sleep Safe And Warm” – a nadal ją wykonujecie – niosło ze sobą świeżość...

Coś w tym jest, ale to taka piękna kompozycja! Nieco ckliwa, chwytająca za serce, może za bardzo... Natomiast za granicą nie jest aż tak znana, jak u nas, i gramy ją z przyjemnością.

Wróćmy jeszcze do tematu nowej płyty. Powiedziałeś, że przygotowania trwają.

Wiele na razie na ten temat niestety nie zdradzę, ale sesja odbędzie się na początku przyszłego roku we francuskim studiu La Buissonne. Nagramy ją ze znamienitym zagranicznym gościem, który również przygotuje kilka kompozycji. Teraz nic więcej nie mogę na ten temat powiedzieć.

Zatem pozostaje czekać na oficjalne informacje. (śmiech) Dziękuję za rozmowę, Marcin.