Gwiazdą festiwalu jest Muzyka! - rozmowa z Adamem Pierończykiem, dyrektorem Sopot Jazz Festival

Autor: 
Kajetan Prochyra
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

Na początek wróćmy do czasów, w których sam chodziłeś na festiwale muzyczne, które wychowały Cię jako słuchacza.

Było wiele takich wydarzeń. Do 18go roku życia mieszkałem w Polsce. Dość późno, właśnie w wieku 17-18 lat, zacząłem się interesować jazzem. Wcześniej słuchałem tego wszystkiego, czego młodzi ludzie w owym czasie: muzyki punkowej, rockowej, polskiej sceny alternatywnej. Mieszkałem na prowincji, w liczącym ok 20 tysięcy mieszkańców Braniewie. Mieliśmy tam jeden dom kultury i średnio funkcjonujące kino. Dla mnie wtedy dużym przeżyciem był występ zespołu Kombi. Innym ważnym wspomnieniem były wyjazdy  do Trójmiasta, np. na festiwal nowo-falowy w Gdyni - nazywało się to chyba po prostu „Nowa Fala”. Później, po wyjeździe do Niemiec miałem oczywiście szerszy dostęp i do rynku płytowego, do lepszych instrumentów i oczywiście do koncertów. Dla mnie takim jednym z pierwszych objawień była płyta, którą dziś wszyscy znają, nie tylko fani jazzu - „Girl from Ipanema” Stana Getza i João Gilberto, studyjna wersja. Usłyszałem ją właśnie na festiwalu jazzowym, gdy odtwarzana była między koncertami. Następnego dnia poszedłem do sklepu muzycznego i... zamówiłem sobie tę płytę. Wtedy na album czekało się czasem i 2-3 tygodnie - teraz zamawiasz coś przez internet i następnego dnia kurier przynosi ci ją do domu, czy po prostu ściagasz sobie ją z sieci. Do dzisiaj znam na pamięć wszystkie solówki Stana Getza, przynajmniej śpiewać czy gwizdać. Wtedy umiałem je też grać, razem z płytą.

Pamiętam też jak, też w tamtych czasach, pojechałem na festiwal do Stuttgartu. Tam tego samego dnia grał Art Blakey z Jazz Messengerami - to było na jakieś 2 miesiące przed jego śmiercią (16 października 1990 przyp. red.). Po nim na scenę wszedł Branford Marsalis, którego usłyszałem pierwszy raz na żywo. Branford jest w sumie odpowiedzialny za to, że polubiłem bardzo saksofon sopranowy. Wtedy, jeszcze za moich polskich czasów, słychać go było wszędzie za sprawą współpracy ze Stingiem.

Na Twoim fanpage'u na facebooku znalazłem też Twoje zdjęcie z Sam'em Riversem - jak pamiętasz to spotkanie?

To był kilkudniowy epizod w roku 2005, na festiwalu w Austrii. Sam Rivers przyjechał wtedy ze swoim trio. Pomysł był taki, by stworzyć europejską wersję jego big bandu - RivBea Orchestra. Już na dzień dobry powalił mnie z nóg, bo przywiózł chyba ze 200 swoich aranżacji big-bandowych. Oczywiście musieliśmy wybrać z tego jakiś 6-7 utwór. On wtedy miał już jakieś 82 lata. Był w niesamowitej formie - także od strony technicznej, jako muzyk. Grając na instrumencie dętym trzeba się sporo napracować by potem stać prosto na nogach. Coś o tym wiem. Oprócz koncertów robił z nami wcześniej przez kilka dni wielogodzinne próby. I przede wszystkim jego zapał do muzyki. Pamiętam też, jak podczas jednego z koncertów - utwory bardzo szybko się zmieniały, i nuty, zamiast odłożyć na pulpit położyłem na podłogę. Wtedy Rivers w przerwie zwrócił mi uwagę, że on te partytury pisał ręcznie i bardzo by mnie prosił, bym troszeczkę więcej szacunku tym nutom wyraził. Granie z nim to było rzeczywiście wyjątkowe przeżycie - choćby przez wzgląd na jego zacięcie i wielką młodzieńczość. Jemu się chciało po prostu grać.

Festiwal to z jednej strony program i wszystkie gwiazdy, które zjeżdżają w jedno miejsce, z drugiej strony jedzie się na festiwal także dla atmosfery. Jak, jako dyrekor,  chcesz zadbać o ten nastrój na Sopot Jazz Festivalu?

Na pewno ważne są dla mnie miejsca, w których odbywają się koncerty. Jeden dzień odbywa się w tym roku w kultowym klubie Spatif na Mociaku. To miejsce niesie ze sobą całą wspaniałą historię. My organizujemy tam dzień, który nazywam bardziej eksperymentalnym (w czwartek, 3 października o 20:00 zagrają Franz Hautzinger i Jean-Paul Bourelly z projektem  Citizen X, przyp. red). Głównym miejscem festiwalowym jest, położona na samej plaży Zatoka Sztuki. Główna sala koncertowa znajduje się na drugim piętrze. Obie ściany - i od strony parku sopockiego i od strony morza są przeszklone. Zawsze ustawiamy scenę tak, by artyści stali plecami do Bałtyku. Dzięki temu publiczność ogląda i artystów i morze, które dodatkowo w zeszłym roku udało nam się bardzo pięknie oświetlić. To też buduje atmosferę. Projektując festiwal stawiam na bardzo ciekawych artystów, którzy jednak nie pojawiają się w Polsce zbyt często. Chcę pokazać w ten sposób, że oprócz tych kilkunastu-kilkudziesięciu nazwisk, które objeżdżają nasze jazzowe imprezy, jest jeszcze cały, bardzo interesujący świat, który warto poznać. Wielu z zapraszanych muzyków znam osobiście, bo spotykaliśmy się gdzieś na trasach czy w studiach nagraniowych. Wysyłając zaproszenia na festiwal staram się też by oprócz tego, że są ciekawi na scenie, byli też tacy poza nią - jako ludzie, z którymi przyjemnie się przebywa, którzy chętnie nawiązują kontakt z publicznością czy z dziennikarzami. To wszystko buduje atmosferę - a poza tym samo miejsce: Sopot, zwłaszcza jesienią, kiedy nie ma już tak wielu turystów, plażowiczów, to jest według mnie najlepszy moment by tu być.

Zaczynacie w tym samym miejscu, w którym w 1956 roku odbywał się pierwszy polski festiwal jazzowy - w Operze Leśnej. To skłania do historycznej refleksji. Czy da się jeszcze w ogóle porównać ten jazz Komedy, Matuszkiewicza, którzy grali tu te 57 lat temu z dzisiejszym jazzem?

Oczywiście, że nie jest to ta sama muzyka - bo nie może być. To co wydarzyło się w 1956 roku było na pewno świeże, było eksplozją dla publiczności. Było tam ponoć ok 20-30 a niektórzy podają, że i 50 tysięcy osób. Zorganizowano wtedy pochód jazzowy na Monciaku, gdzie tłum niósł trumnę z napisem „znane polskie przeboje”. Idea była więc podobna do naszej: by częściowo odrzucić to, co stare, by odłożyć na bok to, co jak mówią w filmie „Rejs”: lubię te piosenki, które już kiedyś słyszałem. Staram się takie podejście do muzyki wg. Inżyniera Mamonia ominąć. W tym sensie te festiwale są, jak sądzę, podobne. Ten nasz koncert w Operze Leśnej nie odbędzie się na wolnym powietrzu, na głównej scenie, ale w Sali Kameralnej.

Czy chciałbyś by ludzie reagowali dziś na jazz tak jak na tym pierwszym festiwalu? Czy to jest w ogóle możliwe?

Tak, myślę, że sporo jest jeszcze drzwi do wyważenia. Spora odpowiedzialność za to spoczywa na dziennikarzach - mediach. A sam wiesz jak jest - w telewizjach jazz emitowany jest w nocy, gdy wszyscy śpią. Słucha go pusty pokój. Słuchacza nie trzeba zmuszać do słuchania jazzu. Trzeba mu po prostu dać różnorodną, bogatą ofertę wyboru. Jeśli telewizja publiczna mówi o swojej ofercie kulturalnej czy muzycznej, że daje społeczeństwu to, co społeczeństwo chce - to moim zdaniem to się mija z celem. Jeśli masy znają, tak w jazzie, popie czy rocku - tylko te kilka, nazwisk, odmienianych przez wszystkie przypadki, to jak mają wymagać czego innego. Słuchacze muszą najpierw wiedzieć, że do wyboru jest jeszcze to, to, to, czy to - i, że to może być ciekawe, mimo, że się na tym nie znam, albo nie miałem styczności - wtedy oczywiście jest większa szansa by większe kręgi odbiorców taką muzyką zarazić. Przyznać też trzeba, że małe jest grono dziennikarzy, którzy rzeczywiście znają się na muzyce, na tyle by móc być pewnym siebie i odważnie prezentować swoje zdanie. Bezpieczniej jest zagrać płytę artysty, który ma za sobą pół wieku nagrań dla wydawnictwa Blue Note niż kogoś, kto jest fantastyczny, ale dopiero zaczyna.

Niebawem, po dłuższej przerwie, trafi w nasze ręce Twoja nowa płyta - zapis koncertu solo w... wieży, czy tak?

Tak, to była taka XVI-wieczna wieża - baszta. Ściany tego pomieszczenia miały 6 metrów grubości. Sufit był łamany w kilku miejscach - w najwyższym też miał ok 5-6 metrów. To było wcześniej więzienie. Dość kameralna przestrzeń na kilkadziesiat osób z bardzo dobrą, inspirującą akustyką. Koncert odbył się podczas jubileuszowej, 50tej edycji festiwalu Jazzwerkstatt Peitz, którego szef jest jednocześnie szefem wytwórni, dla której nagrywam od ostatnich kilku lat - nazywa się Ulli Blobel. Ja bardzo lubię grać na saksofonie sopranowym, dużo ćwiczę na tym instrumencie, co nie jest typowe - zazwyczaj gdy gra się na sopranie i tenorze, to zazwyczaj tenor jest traktowany jako główny instrument. Ja nie jestem pewien, który jest dla mnie główny - a coraz częściej myślę, że właśnie sopran. W pewnym momencie pomyślałem sobie, że o wiele więcej czasu spędzam z instrumentem samemu w pracowni i dobrze mi się gra solo - może warto byłoby spróbować nagrać taką płytę. Zadzwoniłem do Ulliego - on ten pomysł od razu kupił. To mi się w nim z resztą bardzo podoba, co jest wielką zaletą niezależnych wytwórni: nie wtrącają się w wizję muzyka. Nigdy nie nagrałem płyty z producentem - z kimś, kto przerywałby granie w połowie utworu i kazał zagrać to inaczej, do góry nogami albo tak, jak jego zdaniem jego wytwórnia powinna brzmieć. Bardzo ceniłem sobie zawsze niezależność. I chyba tylko w takiej sytuacji można w pełni przybić pod daną produkcją swoją autorską pieczęć. I tak jest z Ullim. To będzie już trzecia (po Komeda: „The Innocent Sorcerer” i „El Buscador” przyp. red.). dla jego wytwórni. Będzie to saksofon sopranowy saute - bez żadnej elektroniki czy dodatkowych ścieżek. Godzinna płyta. 15 utworów. Większość to mojej kompozycje, choć znajdą się też 2 standardy - „Cherokee” czy „Giant Steps”.

Podczas tej edycji festiwalu 3 osoby grały solo: Wadada Leo Smith, Peter Evans i Ty.

Tak, wiem. Niestety minęliśmy się z Wadadą. Wszyscy graliśmy w tej samej sali. Niestety minęliśmy się z Wadadą, a bardzo chciałem być na jego koncercie.

Na koniec muszę zadać Ci to fatalne pytanie, które jako dyrektor festiwalu słyszałeś z pewnością zbyt wiele razy: na który koncert Sopot Jazz Festivalu czekasz ze szczególną ciekawością?

Odpowiem Ci niestety tak jak pozostałym: na wszystkie!

Nie wierze!

Poważnie. Jestem odpowiedzialny za program, więc staram się go zestawiać w taki sposób by było to też ciekawe także dla mnie. Jestem na każdym koncercie, wśród publiczności. Tak samo zawsze odpowiadam na pytanie: „kto jest największą gwiazdą festiwalu?” - Muzyka. Tak to widzę.