Jazz Juniors 2020: Nieudany eksperyment Czarodzieja a może Czarodziej jest wśród nas?

Autor: 
Maciej Karłowski
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Nie byłem na festiwalu. Pierwszy raz od dawna. Było blisko, ale czasy są dziwne, zmieniają się dynamicznie i okazało się, że nie mogę być na imprezie, którą lubię śledzić. Słuchałem więc w Internecie. Słuchałem komfortowo, bezpiecznie w domowym zaciszu. W słuchawkach na uszach i w swoim pokoju. Pomimo to, nie sposób nazwać tego przesłuchania inaczej niż namiastką, choć słychać i widać było więcej niż dobrze.

Na scenie muzycy tylko z Polski. To dobrze. Muzyków ten pandemiczny chaos zarządzeń, restrykcji i lock downów dotknął bardzo boleśnie. W ścisły sposób zależni od możliwości grania koncertów, wykonawcy zostali nieomal zmiecieni z powierzchni ziemi praktycznie bez jakiejkolwiek systemowej pomocy. To smutne, ale żyjemy właśnie w takim kraju, gdzie potrzebami tej grupy zawodowej nie za wielu ludzi z panteonu władzy się przejmuje. Organizatorzy festiwalu zachowali się inaczej i przejęli się tą sytuacją i to było dobre, co więcej nie czekali do ostatniej chwili z podjęciem decyzji, ale jako jedni z pierwszych zadeklarowali organizację festiwalu dla muzyków rodzimych.

Tak więc odbyły się spotkania on-line z ludźmi jazzu, muzykami, promotorami, dziennikarzami wieszczącymi on-line jak to będzie z jazzem w dobie pandemii, jakie czekają nas możliwe zmiany, jakie nowe kierunki rozwoju mogą zostać obrane, jak przedstawia się sytuacja kobiet w jazzie i w końcu jakie wyzwania stawia współczesny rynek jazzowy. Ta część festiwalu Jazz Juniors przypomina panelowe dyskusje, jakich setki toczy się na zjazdach, sympozjach i konferencjach. Nie żebym miał coś przeciw takim wydarzeniom i odmawiał różnym wypowiedziom wagi, niemniej Ci, którzy obserwują jazzowy rynek przeczuwają, że mają one raczej charakter VIP-owskiej pogadanki niż thinktank światłych i wprowadzanych w codzienne, jazzowe życie inicjatyw. Był oczywiście konkurs młodych adeptów jazzowej sztuki, występ ojca dyrektora artystycznego i rezydenta w jednej osobie oraz dwie odsłony koncertów PREMIERS/IMPROVISATIONS, których ideą, jak stwierdził szef artystyczny, było muzyczne spotkanie na scenie wykonawców nie mających wcześniej okazji ze sobą tworzyć wspólnych konstelacji.

PREMIERS/IMPROVISATIONS

Idea improwizowanych premierowych spotkań bez przygotowań, wcześniejszych ustaleń jest ze wszech miar warta uwagi i obiecująca, choć podejrzewam jazzowi śledczy będą nieco kręcić nosem, ponieważ jak się okazało w toku jej realizacji, że jednak niektórzy z niektórymi grywali i tak całkiem do końca aż tak bardzo premierowo nie było.

I tak ledwie pierwsze z brzegu spostrzeżenia. Natalia Kordiak miała okazję nie raz występować z Alanem Wykpiszem czy Grzegorzem Pałką albo Mateuszem Kołakowskim, a oni trzej grywają ze sobą wręcz regularnie i nie raz zapraszali do wspólnego muzykowania skądinąd bardzo dobrego i będącego jednym z najjaśniejszych punktów tegorocznych koncertów, saksofonistę Bartka Prucnala. Ale nie czepiajmy się przesadnie. Nie o arytmetykę wszak tu chodzi.

W zapowiedziach programowych pojawiło się też określenie tego pomysłu mianem eksperymentu. Rozumiem, że chodziło o eksperyment w perspektywie dotychczasowych działań w obrębie festiwalu Jazz Juniors, bo jeśli nie i dotyczyło ono szerszej perspektywy muzycznej i historycznej, to wszyscy chyba zdają sobie sprawę, że akurat eksperymentu w tym nie było ani kawałeczka. Taki sposób muzykowania jest przecież powszechnie znany i eksploatowany nawet w jazzie czyli muzyce bądź co bądź od dawna silnie skodyfikowanej i mającej bardzo wyraziste brzmieniowe i stylistyczne emploi. Na polu muzyki free improvised, także i tej wydatnie czerpiącej z jazzu to wręcz podstawowa forma artystycznej kreacji. No ale skoro słowo eksperyment padło i uprzemy się co do zasadności jego użycia w tym kontekście, to zastanówmy się nad tym, jakie wnioski można wyciągnąć po z jego przebiegu.

Pierwszym choć nie najważniejszym jest w moim odczuciu fakt, że zaproszeni do niego muzycy są tej klasy, że mogą stawać na scenie i tworzyć, szczególnie w krótkich formach, muzykę, której da się wysłuchać do samego końca bez uczucia kompletnej straty czasu. Niekiedy dzieje się to z trudem, kiedy indziej odrobinę obiecująco, a czasami wręcz na znakomitym poziomie. Do tej trzeciej kategorii w moim odczuciu należy duet wspomnianych już pianisty Mateusza Kołakowskiego z kontrabasistą Alanem Wykpiszem. Uważne, nieporównywalnie odważniejsze od pozostałych bandów i niezamoczone w nowoczesno-jazzowym błotku granie, podziałało jak balsam dla wyobraźni.

Na tym właściwie można byłoby poprzestać komplementować zaprezentowane składy, powtórzę przy jednoczesnym pełnym docenieniu warsztatowych umiejętności większości zaproszonych muzyków. Problemem jest, że w moim odczuciu, zaproszeni muzycy to w znakomitej większości postacie bardzo silnie uwikłani w jazzową codzienność i raczej bardzo niechętnie dostrzegający, jeśli w ogóle, że jazz to zaledwie jedna z wielu możliwych dróg w świecie improwizacji. Jakkolwiek więc by się nie naprężali, choć w przypadku miniaturowych koncertów na Jazz Juniors nie podejrzewam, żeby jakikolwiek szczególny tryb napięcia uwagi zaistniał, i tak ich akcje, w efekcie finalnym mają co najwyżej wymiar nieszczególnie znaczącego gigu. To przykre tym bardziej, że po drodze zaprzepaszcza się, skądinąd bardzo dogodną okazję zaryzykowania zagrania tego, czego się nie grało wcześniej i sprezentowania, jeśli już nie publiczności to choćby sobie samym czegoś, co w codziennej rutynie rzadko mają okazję spotkać. Wyrazistym tego przykładem tego były według mnie koncerty z udziałem Marka Napiórkowskiego, który jako uznany gitarowy guru jakimś cudownym zrządzeniem losu potrafił nadać każdej konstelacji, w której wziął udział wymiaru nieznośnie nudnego joba. W niepomiernie mniejszej skali, ale podobne wrażenie wywołał koncert tria Nagórski/Sarnecki/Pałka, odpowiednio gitara, puzon, perkusja. Choć możliwe, że to bardziej z mojej winy niż muzyków, ale mając w pamięci takie zespoły jak Samuel Blaser/Marc Ducret/Peter Bruun albo Christy Doran / Ray Anderson / Han Bennink albo mniej może znane trio Roswell Rudd / Greg Millar / John Bacon Jr. i to w jaki sposób można funkcjonować w obrębie takiej formuły, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że polska jazzowa konstelacja zabrzmiała ujmijmy to w neutralnie bardzo zachowawczo.

Tak, zachowawczość mógłbym przyjąć jako cechę ogólną dwuczęściowego cyklu PREMIERS/IMPROVISATIONS. Nie jestem też co końca przekonany czy da się w tym kontekście w pełni uzasadnić słowo improwizacja. Muzycy sprawiali na mnie wrażenie, że niemal nigdy nie odważyli się wyjść poza szkielety kompozycji i nie pokusili się żadną miarą o znalezienie wspólnej przestrzeni improwizatorskiej. Zagrali sola tam gdzie były przewidziane i tak jak się je w jazzie grywa. Szkoda. Chciałbym także w końcu kiedyś usłyszeć muzykę, która uzasadniałaby spory szum wokół takich nazwisk jak Marta Wajdzik i Kamila Drabek, ale na to pewnie jest sporo czasu obydwie damy całe jazzowe, a mam nadzieję także muzyczne życie mają przed sobą.

W trakcie drugiego dnia cyklu gitarzysta Jakub Mizeracki wygłosił do mikrofonu słowa, które nie wiem do czego były komentarzem, ale w tym kontekście mogły być odebrane jako prorocze i nienajgorzej podsumowujące obydwa dni premier: „Nieudany eksperyment czarodzieja”.

Konkurs.

Jak to konkurs. Od dawna przyzwyczajeni jesteśmy, że startujący jazzowi muzycy w Polsce grają dobrze. Że choć są na scenie bardzo krótko to grają na niezłym poziomie. Przyzwyczailiśmy się także, że grona jurorskie mają pewien problem z wyborem zwycięzców i wyróżnionych, co wyobrażam sobie skutkuje burzliwymi dyskusjami. Pytanie jest tylko czy aby na pewno jest o czym dyskutować? Ja wiem, że to konkurs i trzeba trzymać się różnych kryteriów czasami dość ściśle, ale chwilami odnoszę wrażenie, że którykolwiek z zespołów zostałby wybrany znaczenie miałby to drugoplanowe. Mamy dużo dobrych młodych muzyków, którzy grają podobnie i podobnie myślą o muzyce, brzmią podobnie i podobnie tworzą. A to już jest niepokojące. Rzecz jasna jury wybiera ze zgłoszeń, które zostały nadesłane, ale jakoś nie jest łatwo uwierzyć, że taki właśnie jest stan polskiego młodego jazzu.

Jeśli tak to sprawa jest poważna i smutna. Pozwolę sobie powtórzyć to raz jeszcze. Jazz to nie jest jedynie muzyka kompetencji. To także platforma wyrażania swojej odrębności, oryginalności i niezwykłości. Bez tego wszelkie nawet wybitne kompetencje, tak bardzo cenione w tzw. branży będą nieznośną demonstracją a nie narzędziem do realizowania ważniejszych bądź co bądź chyba artystycznych celów.  Sądzę, że o ile nie nastąpi jakiś poważny zwrot w myśleniu, to grono muzyków, którzy zakwalifikowali się do finału nie zaludni nie grupę artystów, którzy układają świat na własnych zasadach, a jedynie grono wykonawców, którzy wymyślone przez innych formuły coraz doskonalej replikują ku uciesze jurorów, profesorów i wykładowców, którzy z kolei odtrąbią kolejny wielki sukces. Czy aby na pewno o to chodzi? Miło by też zobaczyć na twarzach i w grze młodzieży zaangażowanie. Dostrzec, że muzyka, którą grają jakoś ich dotyczy.

Czarodziej.

A na sam koniec koncert, o którego festiwalowa odsłona Jazz Juniors się rozpoczęła. Jak wspomniałem na początku tekstu Adam Pierończyk występował w podwójnej roli dyrektora artystycznego oraz artysty rezydenta. Jako artysta-rezydent zaprezentował się w recitalu na saksofon sopranowy solo, w duecie z kontrabasistą Sławkiem Kurkiewiczem oraz w kwintecie, gdzie do duetu dołożony został  fortepian i elektronika (Dominik Wania), perkusja (David Fortuna) oraz gramofony (DJ Eprom). No i skłamałbym próbując szukać słabych tych prezentacji. Trzy wystarczająco długie by odczuć satysfakcję i jednocześnie wystarczająco krótkie sety by nie powstała myśl, że coś zostało przegadane. To były koncerty, jakich powinniśmy zawsze oczekiwać od liderów formatu Adama Pierończyka. I nie w tym rzecz czy Adam jest znakomitym saksofonista czy nie, a w tym, że stając na scenie stawia słuchacza w sytuacji jasnej. Tak wygląda mój świat dźwięków, taka jest moja muzyczna rzeczywistość. Nie ważne co o niej myślicie, mniejsza o to czy się Wam podoba czy nie. Jeśli się podoba to cudownie, jeśli nie to trudno. Ja robię swoje. Tak postawiona sprawa jest nie dość, że bardzo uczciwa to jeszcze powinna budzić szacunek i chyba nawet podziw. Od dawna jestem miłośnikiem Adama grającego na sopranie i ilekroć mogę go w tej konwencji posłuchać cieszę się. To jakość sama w sobie, inna niż mieli do zaprezentowania czy to Wayne Shorter, czy Steve Lacy czy John Coltrane i ku mojemu wielkiemu szczęściu daleka także od tej, którą raczy nas od dawna Branford Marsalis. W duecie ze Sławkiem Kurkiewiczem zabrzmiał znakomicie, potężnie i teraz chyba wiem, czego brakowało mi kiedy słuchałem jego duetowych nagrań z Miroslavem Vitousem właśnie Sławka Kurkiewicza. I choć ranga popularności i sławy, jakie otaczają obydwu muzyków nie daje się porównać. To właśnie ze Sławkiem Adam Pierończyk stworzył duet na miarę. A potem kwintet, z muzyką mocną, z bardzo ciekawie nowocześnie w obrębie estetyki jazzowej wplecioną elektroniką Dominika Wani i niezwykłą muzykalnością pana od gramofonów, na bazie soczystej i precyzyjnej sekcji rytmicznej. Naprawdę smakowite jazzowe granie na światowym poziomie. Dla tego wieczoru i dla duetu Mateusza Kołakowskiego warto było śledzić w tym roku Jazz Juniors.