Duet wagi ciężkiej: Adam Pierończyk & Miroslav Vitouš w B90

Autor: 
Piotr Rudnicki

„Powiedziano mi, że to pierwszy jazzowy koncert w tej serii. Jesteśmy więc pionierami, ale w takim razie dobrze, że obok mnie siedzi heavyweight champion” – zaanonsował legendarnego Miroslava Vitouša Adam Pierończyk na moment przed tym, kiedy ze sceny gdańskiego klubu B90 popłynęły pierwsze dźwięki ich muzyki. Duet wystąpił w ramach klubowego cyklu „Stoczniuj, Leżakuj, Dokuj”, a koncert, promujący niedawno wydany album „Wings”, odbył się w zgoła niecodziennym otoczeniu.

Oprawie należy poświęcić kilka słów, bo podobnie całościowe myślenie o koncercie jako o wydarzeniu nie zdarza się często, a sposób podania bardzo się muzyce przysłużył. Mieszczący się w surowej hali przemysłowej na terenie Stoczni Gdańskiej, największy bodaj w Trójmieście klub koncertowy zaaranżowano z dużym wyczuciem tematu. Niewielką, kwadratową scenę ustawiono pośrodku klubu, po każdej z jej stron stanęło kilka rzędów plażowych leżaków, a masywne betonowe filary, okryte materiałem, przestały straszyć. Ocieplone w ten sposób wnętrze B90 zagrało więc nie gorzej, niż sami muzycy.

A charakter muzyki odpowiedział charakterowi przestrzeni: było kameralnie, ale mocno. Przytoczone powyżej wstępne słowa Adama Pierończyka Miroslav Vitouš potwierdził niemal natychmiast, gdy koncert się rozpoczął. Głębokie, pełne brzmienie jego kontrabasu od razu ustanowiło solidny muzyczny fundament, którego nic nie byłoby w stanie zachwiać. Na tym tle przestrzennie w dużej hali brzmiące saksofony Pierończyka mogły „pofruwać” nieco swobodniej, i z tego też przywileju muzyk skwapliwie korzystał. W granicach zdrowego rozsądku, dodajmy, bo choć struktura większości kompozycji była otwarta, a tematy zarysowane o tyle jedynie, by mogły stworzyć platformę służącą do odbicia w improwizację, to jednak – co znamionuje wysokiej klasy jazzmanów – owa swobodna muzyka prowadzona była bardzo stabilnie. Znakomite było wyczucie fraz, czy to w skrzących się zdobieniami przebiegach tenoru i sopranu, czy w inicjowanym przez Vitouša groovie, lub w jego wyrazistych zamknięciach kolejnych kompozycji. 

Przy takich umiejętnościach i wyczuciu można grać, będąc w pełni zrelaksowanym. „Szkoda, że nie da się grać na leżaku. Od razu zamówiłbym dwa na scenę” – rzucił między utworami Adam Pierończyk. Okazja do poleżenia trafiła się mu niebawem, gdy nadszedł czas na solo Miroslava Vitouša. Kontrabasista po raz pierwszy chwycił wówczas za smyczek, przy okazji, przy pomocy efektu wah-wah, przypomniał się też jako współautor nurtu fusion. Także z jego strony relaks był zresztą pełen: Vitouš dysponuje niezbywalnym soundem, i całą przestrzeń postoczniowej hali mógłby z powodzeniem wypełnić samodzielnie, a przy tym gra przychodzi mu nadzwyczaj lekko. Podobnie sprawa ma się z Adamem Pierończykiem. Jego partia solowa, krótkie przypomnienie o płycie Planet Of Eternal Life, była grą muzyka o czystym brzmieniu, pewną ręką prowadzącego narrację. 

Koncert panowie zakończyli grając w sposób bardziej już zwarty. Liryczny, hadenowski  „Tulipan” oraz „Mustangi” podali w wersjach zamkniętych, efektownie ów koncert finalizując. Niesieni klimatem wytworzonym wewnątrz klubu, powrócili jeszcze na krótki utwór improwizowany, powtarzając wcześniej głośno deklarację właściciela, że „od tej pory w B90 odbywać się będą wyłącznie koncerty jazzowe”. Jakkolwiek tak pewnie nie będzie (bo też i nie o to w działalności podobnych miejsc idzie) to większy udział podobnych wydarzeń w kalendarzu klubu z pewnością się przyda, bo okazał się on przestrzenią nader uniwersalną, gotową także na tego rodzaju wydarzenia.