O emancypacji kontrabasu, nieznanych faktach z historii Weather Report i emigranckim bluesie. Rozmowa z Miroslavem Vitousem.

Autor: 
Tomasz Gregorczyk i Janusz Jabłoński

W początkach kariery Miroslav Vitous był nie tylko obiecującym kontrabasistą, ale także dobrze rokującym pływakiem. Mimo że Miroslav wybrał w końcu muzykę, nie porzucił rywalizacji. Punktem zwrotnym w jego życiu stał się konkurs zorganizowany w 1966 roku Wiedniu przez Friedricha Guldę, w którym jury z Julianem “Cannonballem” Adderleyem w składzie przyznało mu pierwsze miejsce. Jakie utwory przyniosły mu ten sukces?

Wydaje mi się, że zagrałem wtedy „So What”, poza tym chyba „All The Things You Are” i „Days Of Wine And Roses”. Wszyscy uczestnicy mieli do wykonania trzy utwory.

Tuż po tym konkursie podjąłeś decyzję o wyjeździe do USA.

Chciałem się kontynuować swoją jazzową edukacje, złożyłem więc podanie o wizę i… wyjechałem.

Ale podobno słynna uczelnie Berklee trochę cię rozczarowała?

Nawet bardzo. Poziom nauczania był niezwykle niski.

To znaczy? Nauczyciele byli słabi, materiały…

Ogólnie. Jeszcze w Czechach ukończyłem praskie konserwatorium muzyczne, potem dostałem się na Akademię, gdzie grywałem koncerty kontrabasowe. Otrzymałem solidne klasyczne wykształcenie, a na pierwszym roku Berklee chcieli uczyć mnie nut. Cóż, tego się nauczyłem mając siedem lat! Udałem się zatem do dyrektora z prośbą, aby awansował mnie na wyższe lata. „Nie ma mowy” – odpowiedział. „To jakieś, żarty – powiedziałem – to co ja tu mam robić? Obgryzać paznokcie?” W rezultacie przestałem w ogóle chodzić do szkoły. Bardzo ciężko ćwiczyłem za to w domu.

Ale założę się, że nie rozczarowała cię scena jazzowa w Nowym Jorku?

A wiesz, że czasami zdarzały się rozczarowania? Pierwsze kroki w Ameryce postawiłem właśnie w Nowym Jorku. Z lotniska odebrał mnie Willis Conover. Gościłem u niego jakieś trzy tygodnie, a pierwszym koncertem na jaki mnie zabrał, był występ Billa Evansa w Village Vanguard. Pamiętam, jak schodziliśmy po schodkach, jak poczułem tę okropną woń alkoholu, zobaczyłem mikrofony z lat 50. i rozlatujący się fortepian. W klubie byłą garstka ludzi, wszędzie pełno brudu, a na scenie gra Bill Evans! Pomyślałem wtedy – „Mój Boże, to niemożliwe! To już lepsze kluby są w Pradze, w samym środku komunizmu!”. Uświadomiłem sobie wtedy, jak Ameryka traktuje jazz i swoich muzyków, mimo że są najlepsi na świecie – bez żadnego szacunku.

A pamiętasz swoją pierwszą profesjonalną robotę w Nowym Jorku?

Pewnie jakieś wesele w czasach Berklee.

Nie było łatwo?

Oczywiście, że nie. Wszyscy studenci musieli grać chałtury, jedynie od czas trafiało się coś poważniejszego.

Jakie było najgorsze i najlepsze wrażenia z USA świeżego emigranta ze Środkowej Europy?

Najbardziej podobała  mi się wolność – to jasne. Oczywiście nie doświadczyłem poczucia wolności od razu. Upłynęły całe dwa lata, zanim pewnego wieczoru uświadomiłem sobie – „Na Boga, jestem wolny!”. To było niesamowite, niemal paraliżujące uczucie. Natychmiast po nim pojawił się strach przed tą wolnością. Na szczęście szybko rozwiązałem ten problem. „Potrzebujesz jedynie celu” – powiedziałem sobie. – „Jeśli będziesz konsekwentnie do niego dążył, wszystko będzie dobrze”. Bez konkretnego dążenia próbujesz iść we wszystkich możliwych kierunkach. I nic z ciebie nie zostaje (śmiech).

Tęskniłeś za czymś?

Byłem bardzo młody, gdy wyjechałem do Stanów. Dlatego mocno dał mi się we znaki ów emigrant blues. Pojawiał się smutek, bo do domu nie było powrotu. Gdybym wrócił, od razu wylądowałbym w więzieniu. Tęskniłem za rodzicami, wiadomo, każdemu doskwierała samotność. Dla niektórych była to zresztą poręczna wymówka w sięganiu po kieliszek.

Albo po kufel ze znacznie gorszym piwem…

Nieprawdopodobnie gorszym piwem (śmiech).

W 1968 roku w Czechach mają miejsce wydarzenia „praskiej wiosny”. Jak wyglądały one z twojej perspektywy?

Mieszkałem w Ameryce już od dwóch lat i nie miałem zbyt wielkiego kontaktu z krajem. Wiedziałem co nie co z gazet, ale nic poza tym. W zasadzie to nie widziałem rodaka przez ponad rok. Kiedy wreszcie kogoś spotkałem i zacząłem znów mówić w ojczystym języku, w czeskie zdania wkradały się angielskie wyrazy! Później spotykałem się przez chwilę z czeską diasporą, miałem nawet czeską dziewczynę, ale to, jak szybko zacząłem zapominać czeskie słowa, wciąż mnie zadziwia.

Odczułeś wzrost zainteresowana Czechami po Praskiej wiośnie?

Nie bardzo. Wszystko działo się tysiące mil od Nowego Jorku. Ludzie o tym wiedzieli, ale to wszystko.

Wspomniałeś o czeskiej diasporze…

Tak, w Nowym Jorku istniała czeska wspólnota, ale w końcu przestałem się z nią zadawać. Stwierdziłem, że ci ludzie są wciąż tacy sami, jak w komunizmie. W Stanach narzekali na kapitalizm dokładnie tak, jak w Czechach na komunizm. „Nie – stwierdziłem – nie chcę się z nimi spotykać. Dlaczego nie zaczną w końcu robić tego, na co maja ochotę?”

A ty? Musiałeś zmienić coś w swoim sposobie myślenia, aby dostosować się do życia w Ameryce i odnieść sukces?

Nie. Po prostu musiałem być sobą. Miałem to szczęście, że system nie zdążył mnie stłamsić. Miałem dużo swobody – byłem członkiem olimpijskiej kadry pływackiej z którą sporo podróżowaliśmy…

Byłeś członkiem olimpijskiej kadry pływackiej?!

Właściwie to kadry narodowej, ale gdybym został, to pewnie pojechałbym na Igrzyska. Po Europie jeździliśmy też z triem, które prowadziłem z Janem Hammerem i moim bratem. Już wtedy byłem wolnym człowiekiem. Dlatego nie pozostawało mi nic innego, jak być sobą, niczego nie musiałem zmieniać.

Europejscy muzycy często wspominają, że nie byli przygotowani na olbrzymią konkurencję na amerykańskim rynku.

Pamiętajcie, że byłem też pływakiem. Istotą sportu jest rywalizacja i chyba to ona mnie pociągała w pływaniu.

Istnieje wiele nieporozumień wokół początków zespołu Weather Report. Jak było naprawdę?

Zupełnie inaczej, niż twierdził Joe Zawinul. Opowiem wam, jak to było – przez krótki okres pracowałem z Milesem Davisem, ale nie odpowiadała mi rola, jaką Miles wyznaczał basistom. Był to w gruncie rzeczy powrót do niewolnictwa i konwencjonalnego powtarzania basowych linii. Ja chciałem grać w pierwszym szeregu i „rozmawiać” z innymi muzykami. Jak pewnie wiecie, byłem jednym z pierwszych basistów, którzy zbuntowali się przeciw tradycyjnej roli kontrabasu – temu niewolnictwu sekcji rytmicznej, jak ja to nazywam. Miles nie chciał rozwijać tej koncepcji, która przecież pojawiła się już w jego kwintecie. Zacząłem grać z Herbiem Mannem i Stanem Getzem, aż wreszcie złożyłem propozycję współpracy Wayne’owi Shorterowi. „Niezły pomysł – odparł Wayne – muszę się nas tym zastanowić”. Po jakimś czasie zadzwonił do mnie. „Wchodzę w to – oświadczył – a co byś powiedział na to, aby dołączył do nas Joe Zawinul?” „Czemu nie” – odrzekłem. I dokładnie narodził się zespół Weather Report.

To właśnie twój kontrabas stanowił esencję brzmienia Weather Report w pierwszym okresie działalności.

Wyjaśnię wam dokładnie, jak to było. Jest taka zabawna anegdota: kiedy Bóg stworzył jazz, basiści nie umieli grać i ich rola (dość żałosna) polegała na graniu ćwierćnut. Na kontrabasie grali zwykle puzoniści lub tubiści. Wszystko zaczęło się zmieniać dopiero wtedy, kiedy pojawili się basiści z prawdziwego zdarzenia – utalentowani i elokwentni. Kiedy ktoś taki gra na kontrabasie, muzyka musi dawać mu możliwość wejścia w interakcję z innymi instrumentalistami – tak doszło do emancypacji kontrabasu. Nagle skończyła się epoka niewolnictwa basistów. Nie chciałbym przeceniać swojej roli w tym procesie, ale między innymi właśnie taki sposób gry jak mój wymuszał pewne zmiany w muzyce.

Jednak w Weather Report ten proces został gwałtownie zatrzymany, bo Shorter i Zawinul z przyczyn komercyjnych chcieli pójść w stronę czarnej muzyki funkowej. To była żądza sukcesu – więcej sławy i pieniędzy. Z tej przyczyny wykopali mnie z zespołu i w pewnym sensie okradli. Miałem odpowiednie dokumenty – byłem przecież właścicielem 1/3 praw do nazwy Weather Report. W tym okresie żona Wayne’a Shortera miała stały dostęp do mojego mieszkania, bo moim współlokatorem był niejaki Ernie, jej krewny. Pewnego dnia, korzystając z mojego wyjazdu w trasę, weszła do mieszkania i ukradła wszystkie papiery. Możesz w to uwierzyć? Niestety udziały były wystawione na okaziciela – kto miał je w ręku, był ich formalnym właścicielem, dlatego niestety nie mogłem podjąć żadnych kroków prawnych. W ten sposób okradziono mnie ze wszystkich należnych profitów z Weather Report. Nie dostałem złamanego grosza.

Utrzymywałeś potem jeszcze jakieś kontakty z Zawinulem i Shorterem?

Ale skąd! Jak to sobie wyobrażasz? Co prawda jakieś dwa lata temu pisałem w tej sprawie do Wayne’a, który przecież ciągle ma te papiery, ale Wayne nigdy nie odpowiedział. Zachował się jak głupek. To dziwne, bo jest wspaniałą osobą, jednak ta historia jest ciemną plamą na jego życiorysie. Wayne jednak nie chce jej usunąć.

Ciekawe dlaczego?

Po prostu wstydzi się za żonę. Niby sam tego nie ukradł, ale kiedy ona to zrobiła, nie zaprotestował, tylko siedział cicho, więc de facto przyłożył do tego rękę. Powinien był kazać jej to oddać. Ale przecież w tym wieku ludzie często mają potrzebę oczyszczenia, wyjaśnienia ciemnych sprawek z przeszłości.

Właśnie dlatego nie mogę znieść, kiedy myślę o tym wspaniałym człowieku i o tym podłym postępku. Jak mógł po prostu schować te kwity do szafy i milczeć? Zwłaszcza że w tym pierwszym okresie to on i ja byliśmy najważniejszymi elementami muzyki Weather Report.

Zawinul był innym typem muzyka – aranżerem i organizatorem materiału. Objaśniłbym to tak: muzyk otrzymuje natchnienie gdzieś z góry i gra, jest przekaźnikiem, medium. Zawinul zatrzymywał to natchnienie w sobie, myślał, kombinował, przetwarzał i dopiero potem grał. Dlatego trudno było mu wstępować z tymi, którzy szli bardziej na żywioł. Kiedy zaczynaliśmy szaleć z Wayne’em, Joe grał jakieś przejście i wchodził z konkretnym kawałkiem. Gubił się w swobodnym materiale.

Dwa miesiące temu oglądałem wideo z koncertu Weather Report z Offenbachu – z Jaco Pastoriusem w składzie. I dalej tak było! Kiedy Jaco się rozpędzał, zaczynał grać coś ciekawego i inspirującego, Zawinul się gubił, stawał się spięty i zestresowany... i sięgał po swoje stare sztuczki. Dlatego, wracając do sedna, dziwię się zachowaniu Wayne’a, który przecież jest świadom, kto był lokomotywą tej muzyki w pierwszym okresie.

Były cztery najsłynniejsze grupy jazzrockowe: Weather Report, Headhunters, Mahavishnu Orchestra i Return To Forever. Czuliście wtedy, że konkurujecie ze sobą?

Chyba każdy zespół szedł w trochę inną stronę. Mahavishnu to była kapela mocno jazzrockowa, nawet nie zbliżyli do tego poziomu komunikacji w muzyce, który osiągnęliśmy w Weather Report. Grali w tempie, równo i po staremu. Podobnie Return To Forever – rola sekcji rytmicznej była na wskroś tradycyjna. Nie mówiąc już o Hancocku, który koncentrował się na działaniach komercyjnych. W tamtym okresie Weather Report było jedynym zespołem, który wyszedł poza tradycyjne, konwencjonalne role instrumentów.

Należy wziąć pod uwagę wiele innych elementów, a zwłaszcza to, że muzycy jazzowi rzadko bywają sławni i nieprzyzwoicie bogaci. Spragnieni sławy i pieniędzy zwrócili się w stronę komercji.

Kiedy później przyszło ci współpracować z McLaughlinem i Chickiem Coreą – jak wtedy udało się przełamywanie konwencji?

John McLaughlin zagrał na mojej płycie „Infinite Search”, więc zdawałem sobie sprawę, że potrafi to robić. Z Chickiem nagrywałem z kolei jego płytę „Now He Sings, Now He Sobs” już w 1967 roku. Ten album rozwijał model współpracy między pianistą a basistą wypracowany przez spółkę Evans/LaFaro. Mimo wszystko jednak wtedy jeszcze Chick podkreślał podział na fortepian i sekcję rytmiczną.

Chick Corea ma szczególne zamiłowanie do interakcji z kontrabasem, do basistów grających unisono z fortepianem w wysokim rejestrze…

To prawda, robi to, ale nie do stopnia, który by mnie satysfakcjonował. Zresztą niedawno graliśmy razem w klubie Blue Note i dalej było po staremu – Roy Haynes i ja byliśmy sekcją rytmiczną, a Chick grał na fortepianie. „Now He Sings, Now He Sobs” jest, jaka jest, tylko dlatego, że  „zagadywałem” muzycznie Chicka, zmuszając go do odpowiedzi. Przypomina mi się płyta „Trio Music” nagrana dla ECM-u chyba w 1981 roku właśnie w tym składzie. Są tam wspaniałe dialogi kontrabasu z fortepianem.

Oj, chyba się nie rozumiemy. W obrębie starego systemu komunikacja sekcji z solistą przecież też była możliwa. W kwintecie Milesa też można znaleźć przykłady takiej komunikacji, która jednak nie była, jakby to powiedzieć, bezpośrednia. To był dialog w obrębie wyuczonych ról. Teraz chyba wszystko jest jasne...

...i możemy poruszyć wątek osobisty. Mieszkałeś w Stanach bodaj do 88 roku. Potem zdecydowałeś się wyjechać. Dlaczego?

Poczułem, że pora wracać do Europy. Miałem już Ameryki po dziurki w nosie i chciałem wrócić do korzeni. Po dwudziestu czterech latach zacząłem mieć poczucie, że je tracę, że jeśli zostanę tam dłużej, stanę się Amerykaninem, a oni kierują się w życiu innymi wartościami. Zresztą to była chyba moje największe rozczarowanie Ameryką.

Ale swój europejski dom odnalazłeś we Włoszech, nie w Czechach. Dlaczego?

Przez chwilę mieszkałem w Niemczech i co dwa miesiące zaglądałem do Pragi, żeby wyleczyć się z emigracyjnego doła. Udało się.

Myślisz czasem o powrocie do Pragi na stałe?

Nie, ani trochę. To niemożliwe. W Czechach ludzie żyją w przekonaniu, że już są wolni, ale to nieprawda. System tkwi w nich samych, komunizm pozostawił skazę w charakterze, która sprawia, że ludzie nadal się okradają. Ja chcę żyć prosto, patrzeć w przyszłość i coś osiągać. Czesi tak nie myślą. Pełno tam zawiści, współzawodnictwa typu: muszę mieć lepszy samochód niż sąsiad itd. Gdybym tam wrócił, musiałbym koncentrować się na samoobronie, zamiast żyć swoim życiem.

Jak sądzisz, ile czasu potrzeba, żeby ten typ mentalności zanikł?

Kiedyś wydawało mi się, że wystarczy 15 lat, ale teraz widzę, że potrzeba raczej pięćdziesięciu lub nawet siedemdziesięciu. To kwestia kompletnej przebudowy mentalnej. Wielu Czechów ciągle żyje w przekonaniu, że kradzież to nic złego. Brakuje charakteru. Skoro jest możliwość ściągania muzyki za darmo z internetu, robią to, nie uświadamiając sobie, że piłują gałąź, na której siedzą. Przecież jeśli nie będą płacić, przedsiębiorstwa upadną i nowej muzyki nie będzie miał kto wydać. Nawet na taką dalekowzroczność ich nie stać. Mało kto uświadamia sobie, że kradzież prowadzi do destrukcji. Problemem jest dziś to, że technologia rozwinęła się niewspółmiernie do charakteru ludzi. To niebezpieczne.

Rozmawiali Tomasz Gregorczyk i Janusz Jabłoński

Wywiad z MIroslavem VItousem był emitowany na antenie Programu 2 Polskiego Radia w audycji „Rozmowy Improwizowane”.