Międzynarodowy dzień Jazzu Nad Odrą 2016

Autor: 
Maciej Karłowski
Autor zdjęcia: 
mat.promocyjne

Było niemal jasne, że kiedy Europejską Stolicą Kultury wybrany został Wrocław, to będzie się działo. Można było się także spodziewać, że ten fakt wpłynie znacząco na kształt, rozmiar i wydźwięk wszelkich imprez związanych z jazzem, a także, że na festiwalu Jazz Nad Odrą wydarzy się rodzaj wielkiej kulminacji. Jeśli komuś tego mało, to niech doda Międzynarodowy Dzień Jazzu, który również, z wymienionych wcześniej powodów, musiał być celebrowany jeszcze bardziej zamaszyście. Jeśli więc ktoś pomyślałby, że na jazz na żywo ma czas tylko raz w roku, to pewnie tak zaplanowałby sprawy, aby pomiędzy 26 a 30 kwietnia osiąść właśnie w Mieście 100 mostów.

Doświadczenie takiej imprezy, jak Jazz Nad Odrą w takim szczególnym momencie i z zaglądającym przez ramię Międzynarodowym Dniem Jazzu, to doznanie wyjątkowe. Zwłaszcza w swoim nadmiarze. W sumie ponad 30 koncertów, na scenie wystąpiło pewnie ok. 150 muzyków, a jeśli policzymy uczestników konkursu na indywidualność jazzową, to pewnie sporo więcej. Koncerty odbywały się nie tylko w teatralnej i kameralnej sali Impartu, ale również w Hali Stulecia na scenie głównej i w tamtejszej Rotundzie, a 30 kwietnia, choć już nie pod szyldem Jazz Nad Odrą, także i w Narodowym Forum Muzyki oraz w klubach staromiejskiego rynku. Nie było więc żadnej szansy posłuchać wszystkich koncertów nawet we fragmencie.

I tu rodzi się pytanie, jak słuchać muzyki jazzowej? Jaką nadawać jej oprawę? Czy ma to być zdarzenie powszechne, zamaszyste czy ludyczne wręcz? Czy może warto zadbać o jej w miarę możliwości kameralne emploi? Zdania pewnie będą podzielone. Jedni stwierdzą stanowczo, że jeśli nadarza się okazja, aby nadać jazzowi wymiar stadionowy, to trzeba to robić, bo ostatecznie im więcej tym lepiej, a festiwal musi być duży i obfity, jeśli ma być istotny. Inni z kolei zadadzą pytanie czy jednak na pewno ilość i wielkość jest argumentem przesądzającym? Oczywiście widok pełnej sali na kilkaset albo kilka tysięcy ludzi to marzenie każdego organizatora, a też i zapewne sporej części muzyków, z których większość o tak liczebnym audytorium słyszało tylko w opowieściach z mchu i paproci. Być może jednak wyjątkowość jazzowego przekazu, od czasu kiedy sam jazz opuścił sale balowe i raczej przestał funkcjonować w statusie muzyki popularnej, nie domaga się przypadkiem oprawy cokolwiek stonowanej, dającej możliwość przeżywania tego, co na scenie intymniej, w skupieniu, tak by poświęcać uwagę tylko koncertowi, a nie obliczać trasę zaliczenia jak największej ilości imprez, siłą rzeczy na żadnej nie koncentrując uwagi należycie? Ileż to razy sami muzycy opowiadali, że najważniejsza jest publiczność, która słucha, śledzi zdarzenia na scenie, uczestniczy w nich nie tylko ciałem, ale także duchem? Tego chyba w wielotysięcznych salach dzisiaj już nie da się przeprowadzać ze swingującą Muzą.

 

Rzecz jasna, aby można było koncertowi poświęcić czas, uwagę i skupienie, potrzebny jest sam podmiot czyli muzyka i tu już znaczenia nie ma, albo nie powinno mieć, kto ją zagra. Przydaje się także pomysł na całość. Nie raz już pisaliśmy, że chyba największym utrapieniem naszego festiwalowego życia jazzowego, ale nie tylko zresztą jego, jest myśl, że da się uszyć dobry festiwal korzystając tylko z artystów aktualnie grających trasy koncertowe. Że słuchacz przede wszystkim musi mieć w bród jak najbardziej zróżnicowanych propozycji, żeby stał się szczęśliwy. Tymczasem od takiego przybytku głowa niestety boli, a jak na taki ból zostajemy skazani co i raz, to w naturalny sposób tracimy chęć uczestnictwa w zdarzeniu, które ból ów może tylko podsycić, a postrzeganie festiwalu jako ważnego zdarzenia słabnie, a z czasem wręcz może ustać.

Z Jazzem Nad Odrą jest właśnie trochę tak, że pomimo wieloosobowej rady programowej i obecności funkcji dyrektora programowego wcale nie jest łatwo doszukać się myśli spajającej kolejne edycje festiwalowe. Owszem, trudno sobie wyobrazić, żeby ktoś przytomny spojrzawszy na program imprezy zdecydował się bronić tezę, że nie jest to program pozbawiony atrakcji. Archie Shepp – wiadomo - legenda, jego kwartet równie niemal legendarny, jak on sam. The Cookers septet gwiazdorski z postaciami w pięciu siódmych tak bardzo dla jazzu zasłużonymi, że aż strach Ałłę słowo pomyśleć. Dalej, Power Trio czyli triumwirat niemożliwie niemal imponujących nazwisk Geri Alen, David Murray, Terry Lyne Carrington. John Abercrombie z Joeyem Baronem, Markiem Coplandem i Darkiem Oleszkiewiczem, to również postaci słusznej jazzowej postury. Nie inaczej Gonzalo Rubalcaba, który był czas, że bywał gwiazdą wielką, a dziś jest ciągle co najmniej wirtuozem pianistycznej sztuki oraz dodatkowo człowiekiem odważnym, który postanowił dać pstryczka w nos wielkiemu przemysłowi muzycznemu i zacząć działać na rzecz swoich przekonań artystycznych własnymi rękoma. A dalej młodsi muzycy w tym Adam Pierończyk i jego nowy kwartet, m.in. z Jeanem Paulem Bourelym odkrywającym inną bardziej drapieżną twarz, Gerald Clayton – pianista znacznie bardziej słynny za Oceanem niż u nas. NIK Bartch i jego Ronin, który z jazzem ex definitio może wspólnego wiele nie ma, ale jako że nagrywa w ECM, to i jazzowy rodowód łatwiej mu przypisać. Czy też Irka Wojtczaka polska edycja Folk Five, będąca bardzo ciekawymi żywym głosem w dyskusji o naszych korzeniach i możliwych inspiracjach własną kulturą.

 

Czy jednak ten sam przytomny człowiek wskaże o co chodziło w konstruowaniu programu? Obawiam się, że nie bardzo. Ani to przegląd przez aktualne zjawiska, ani też próba wyczucia pulsu jazzu, ani do końca pokaz gwiazd, ani młodych lwów, ani rzecz o jazzie amerykańskim, ani wprowadzenie do jego europejskiej wersji, ani też wykładnia zdarzeń na rodzimej scenie. A jednak jakoś zmieściło się to wszystko pod jednym Brandem Jazz Nad Odrą. Szwy sądzę jednak było widać bez daru szczególnie przenikliwego wzroku. W naturalny sposób też rodzi się inne pytanie. Aby na pewno wymyślając program i chcąc uczynić go spójnym możliwa jest demokracja? Czy starcia kuratorów z dyrektorami artystycznymi bądź dyrektorów artystycznych z radami programowymi zbyt rzadko dają inny skutek niż impreza patchworkowa przypominająca obficie zaopatrzone targowisko?

A same koncerty? Cóż, nazwiska dawały poczucie, że zakup karnetu to dobrze zainwestowane pieniądze. Szczególnie jeśli ktoś nie miał wcześniej okazji tych muzyków posłuchać, albo nie do końca śledzi ich artystyczne kariery.

Kilka występów było zdecydowanie udanych. Billy Childs w dziesięcioosobowym składzie, który przyniósł żywy dowód na to, że świat jazzu zapisanego i improwizowanego, a także przestrzeń doświadczeń klasycznych i jazzowych mogą nie być odrębnymi kategoriami, tylko  rzeczą będącą jednym, wielkim muzycznym kosmosem. Same dobre myśli przywoływał koncert Adama Pierończyka. W jego nowym zespole, który tak na marginesie tuż przed koncertem nagrał swoją muzykę w studiu Leszka Możdżera, i której teraz możemy śmiało wyczekiwać na płycie CD, szczególną rolę odegrał Jean Paul Bourely – dziś gitarzysta zdecydowanie bardziej ostry i oryginalny w wyrazie niż przed laty, brzmiący na koncercie trochę tak, jakby w James Blond Ulmer i Sonny Sharock zmaterializowali się w nowym wcieleniu. Podobnie ciepłe odczucia wzbudzał band Irka Wojtczaka, mający siłę pokazać muzykę z Łęczycy nie jak skansen, nadający się tylko do odkurzenia, ale przede wszystkim żywą, drgającą materię, gotową by stać się ważnym źródłem inspiracji dla twórców młodszych.

 

Dobrze było też posłuchać Archiego Sheppa i po raz nie wiem już który przekonać się jak bardzo homogeniczny jest jego zespół i jak on sam wciąż potrafi uwodzić czarodziejskim, wyjątkowym brzmieniem mocno usadowionym w bluesie. Była też refleksja mniej radosna. Ten jego zrodzony jeszcze w latach 60. świat okazał się podczas koncertu w Imparcie zupełnie niedostępny dla muzyków młodszej generacji, nawet jeśli Ci żywią do twórczości tamtego jazzu wręcz nabożny stosunek. Tak, Piotr Wojtasik nie sprostał w moim odczuciu wyzwaniu, jakim jest granie ze swoim duchowym mistrzem. Nie wiem czy stało się tak z powodów psychologicznych, czy ze względu na presję, ale w połączeniu z kwartetem Sheppa brzmiał dokładnie tak, jak widać na zdjęciach, stojący na uboczu, w cieniu, nie jako partner, lecz co najwyżej asystent panicznie poszukujący jak ustać w blasku swojego idola. Tym bardziej to zaskakujące, bo przecież Piotr Wojtasik, to znakomity trębacz, człowiek wielkiej wiedzy i wielkich umiejętności, który wysłał w świat, jako nauczyciel, rzesze muzyków. Na dodatek też prawdziwy znawca estetyki, którą w tak niemym podziwie pokochał.

 

Finał Jazz Nad Odrą zbiegł się z Międzynarodowym Dniem Jazzu. Tego dnia jazz pobrzmiewał z nieskończenie wielkiej ilości zakamarków Wrocławia. Z Hali Stulecia, gdzie decyzją jury w składzie Kuba Stankiewicz, Jean-Paul Bourelly, Piotr Wojtasik, Paweł Brodowski, Adam Pierończyk, ogłoszono wyniki konkursu na Indywidualność roku, rozdano nagrody formacjom Skicki-Skiuk (nagrodę główną), Kwintetowi Adama Jarzmika (nagrodę ZAIKSU), sekstetowi Piotra Scholza (nagroda STOARTU), Kubie Mielcarkowi (bezpłatne uczestnictwo w „New York Jazz Masters International Workshop in Trzebnica” ), a Bartoszowi Szablowskiemu wręczono imponujący zegarek Oris Thelonious Monk. I gdzie na jednej scenie znalazło się miejsce m.in. dla Tomasz Stańki, Witolda Reka, Leszka Możdżera, Tadeusza Sudnika i Zohara Fresco oraz Urszuli Dudziak, która swoje koncerty jakiś czas temu przemieniła, nie wiedzieć po co, w rodzaj spotkania couchingowego dla ludzi w podeszłym wieku albo wieczorek ze słynnym człowiekiem, któremu w życiu się udało i teraz agituje by i inni wzięli sprawy w swój ręce i uczynili jesień swego życia drugą wiosną. A także dla tanecznej kompletnie festyniarskiej dance’owej Jazzanovy.

 

Jazz brzmiał w Rotundzie, gdzie grał, oprócz kilkunastu innych bandówm.in. Milo Kurtis i jego Naxos Orchestra, Wojciech Konikiewicz, a potem np. trio Vandermark/Tokar/Kugel. W kuluarach bigos, chipsy, coca-cola, piwo, książki i płyty, zegarki oraz w klubach, do których nie było szansy zajrzeć chcąc odwiedzić choćby i tylko niektóre z najważniejszych wydarzeń MDJ. Cześć ze słuchaczy odpuściła i pojechała do Narodowego Forum Muzyki. W tym i ja.

Tam mieliśmy być świadkami dwóch premierowych zdarzeń, kompozycji na 26 improwizatorów pióra Piotra Damasiewicza, będącej zwieńczeniem pięciu lat działania idei Melting Pot oraz partytury na trio i orkiestrę zamówionej rok wcześniej u jednego z najsłynniejszych młodych jazzmanów Vijaya Iyera. Pomiędzy premierami zaś znakomity skądinąd koncert tria Vijaya, tym razem jednak nie z Marcusem Gilmorem na perkusji, ale z bezczelnie wprost utalentowanym człowiekiem wielu talentów Tyshonem Soreyem.

Mimo to nie mogę oprzeć się wrażeniu, że wybierając koncerty w NFM wpadliśmy z deszczu pod rynnę. Z jazzowego festynu rzuciło nas w objęcia bardzo artystowskiej sytuacji. Najpierw Piotr Damasiewicz jako dyrygent nie trębacz, ze swoją mniemam graficzną partyturą i utworem na trzy śpiewaczki, recytatorkę, elektronikę, gitarzystów, perkusję, instrumenty dęte i performera biegającego po scenie i ruchome akustyczne panele Sali KGHM upublicznił dzieło, w którym było chyba wszystko od szczytnych pobudek, przez rwące aspiracje po śmiałe żądze, po sny o potędze, oprócz niestety muzyki i tchnienia wyjątkowości. A potem rzeczony Vijay Iyer w towarzystwie orkiestry kameralnej Leopoldinum poprowadzonej przez Nikolę Kołodziejczyka objawił kompozycję zupełnie inną, znacznie bardziej konwencjonalną, wolną od noise’u, elektroniki, w której trio, jak zresztą planował, usytuowało się w tle, nie tylko topograficznie na scenie, ale również w dźwiękowym obrazie. Generalnie to dobry zwyczaj, o ile pozwala na to budżet, zamawianie kompozycji u słynnych i szeroko dyskutowanych na świecie artystów, a potem ich premierowe prezentowanie właśnie na scenach takiej instytucji kultury, jaką chce być Narodowe Forum Muzyki. Jeszcze lepszym powierzanie prowadzenia, skądinąd raczej mało doświadczonej w takiej estetyce muzycznej orkiestry, człowiekowi tak zdolnemu i czującemu duży skład jak Nikola Kołodziejczyk. Tak na marginesie sądzę, że ten projekt wiele zawdzięczał właśnie Nikoli, i kto wie czy w ogóle to nie dzięki niemu udało się ugrać rzecz do końca.

 

Dlaczego jednak zamówienia idą, jak do tej pory w stronę muzyków, którzy doświadczenia z pracą w dużym formacie instrumentalnym mają nikłe? Tego nie bardzo rozumiem. Zupełnie jakby nie było na świecie mistrzów w tej dziedzinie. Czy naprawdę brakuje postaci czujących dużą formę i bogactwo brzmieniowych możliwości smyczków i wrażliwych na instrumentacyjne subtelności?

Co ciekawe i też znamienne, rozwiązanie było pod ręką, choć być może nie wywołałoby na plakatach i w pr-owskich zajawkach oczekiwanej doniosłości i prestiżu. Wystarczyło się rozejrzeć, ale pomyślmy czy nie trafniejszą decyzją byłoby, zachowując nawet ten sam skład, zamówić kompozycję nie u Iyera tylko Kołodziejczyka?