Anna Gadt: „Moja krew płynie w innym tempie”

Autor: 
Marta Jundziłł

Anna Gadt właśnie wydała swoją piątą płytę, pt. „Mysterium Lunae”. Z tej okazji udało się nam porozmawiać trochę o nowym albumie, trochę o roli wokalistki w zespole, trochę o triu RGG. Przede wszystkim Anna Gadt opowiedziała mi o tym, co według niej jest w życiu najważniejsze. I za tę ciekawą rozmowę już na początku tekstu bardzo jej dziękuję.

Do nagrania „Mysterium Lunae” zaprosiła Pani muzyków z zespołu RGG. Współpracuje Pani z nimi już od kilku lat. Co sprawia, że nadal dobrze się dogadujecie?

Przede wszystkim posiadają szczególny rodzaj wrażliwości, który mi bardzo odpowiada. Dzięki temu podczas grania nie mam poczucia walki z materią muzyczną i czasem. Wręcz przeciwnie: dostaję pełną akceptację. W naszym zespole podoba mi się też pewien rodzaj odwrócenia ról. Perkusja na przykład nie jest instrumentem stricte rytmicznym, ale mocno sonorystycznym. Tak samo fortepian to znacznie więcej niż melodia i harmonia. Panowie mają też szczególne i bardzo niestandardowe podejście do czasu, improwizacji.

A co do zespołu wnosi każdy z nich? Co Pani ceni w Krzysztofie Gradziuku, Łukaszu Ojdanie i Macieju Garbowskim?

Szczególnie dobrze pracuje mi się z Krzysztofem Gradziukiem. Zwłaszcza po nagraniu płyty Renaissance, kiedy to w naturalny sposób zmieniło się moje myślenia o muzyce. Zaczęłam inaczej podchodzić do śpiewania, do swojego głosu. Po współpracy przy tej płycie czuję, że mam w Krzysztofie partnera, duże muzyczne oparcie. U Macieja Garbowskiego cenię dwie rzeczy, które teoretycznie się wykluczają: elastyczność i stabilność. Jego elastyczność to przede wszystkim wyobraźnia w improwizacjach. Natomiast stabilność Macieja przejawia się w zespołowości i czujności wobec innych muzyków. U Łukasza Ojdany fascynuje mnie subtelność i podejście do harmonii. Podoba mi się oryginalny sposób gry, mocno zakorzeniony w muzyce klasycznej i współczesnej, odnajduję w nim pewien wzruszający rodzaj „słowiańskości”. Dzięki tym cechom czuję, że nie muszę dookreślać utworów. Mogę sobie pozwolić tylko na szkice. Dopiero kiedy zaczynamy je wspólnie grać, kompozycje nabierają określonego kształtu. Choć w przypadku „Mysterium Lunae” jest też kilka bardzo precyzyjnych utworów: „Świtezianka”, „Seismic Waves”, „The Tree Of Life”. Od początku czułam jak powinny zabrzmieć, jak rozkładać w nich napięcia, w jaki sposób mają pojawiać się instrumenty, co mają grać. Na płycie są też utwory, których wykonanie jest za każdym razem kompletnie inne. Wykonanie zależy od momentu, w którym gramy.

Wspomniała Pani, że przy nagraniu poprzedniego albumu Renaissance zmieniła Pani podejście do swojego głosu. Rzeczywiście, śledząc Pani dyskografię, łatwo zaobserwować zmiany w kierunku muzyki coraz bardziej eksperymentalnej.

To prawda. Wyszłam od melodyjnych piosenek z polskim tekstem. W miarę poznawania muzyki poczułam, że potrzebuję czegoś innego. Nie tylko w kwestiach stricte muzycznych, ale też mentalnych. Nie znaczy to oczywiście, że porzuciłam standardy jazzowe i piosenki. Nadal to lubię, ale moja krew płynie w innym tempie. Kiedy z okazji setnych urodzin Elli Fitzgerald śpiewałam koncert w teatrze Syrena, okazało się, że standardami również można się bawić, naruszać ich stałość. Całe tak zwane „szukanie muzyki” według mnie polega na tym, by jednocześnie było nam „wygodnie i niewygodnie”. Wygodnie na tyle, żeby móc się otworzyć, być po prostu sobą, ale jednocześnie na tyle niewygodnie, żeby można było iść do przodu i eksplorować nowe przestrzenie muzyczne.

Taką eksploracją jest z pewnością sposób, w jaki Pani śpiewa na albumie „Mysterium Lunae”. Czy to jakaś konkretna technika?

Nie mam pojęcia. Chyba po prostu improwizacja. Nigdy się nie zastanawiałam, żeby to w jakiś sposób formatować. Trzeba pamiętać, że każdy wokalista improwizuje w swoim kontekście kulturowym. Używa innych sylab, inaczej formułuje dźwięk...

Improwizacja ma wiele twarzy.

Niektórzy będą podchodzić do frazy bardziej kantylenowo, inni z racji swoich korzeni będą mieli specyficzne podejście do rytmu. Poza tym, każdy improwizuje z konkretnym nastawieniem wobec muzyków, z którymi gra; z konkretną przestrzenią dźwiękową. Inaczej śpiewa się przecież z akordeonem i perkusją, inaczej z fortepianem, który narzuca już pewną harmonię. Jeszcze inaczej z samym kontrabasem i instrumentami perkusyjnymi. Dopiero biorąc pod uwagę wszystkie te elementy, można zastanawiać się nad śpiewem i improwizacją. Nie zakładam, że można ustalić jedną wersję dla wszystkich wokalistów.

Pani improwizacje są na przykład mocno instrumentalne. Dużo onomatopei, szeptów, imitacji, krzyków.

Szczerze mówiąc, nie wiem jak reagować na stwierdzenie, że „traktuję głos instrumentalnie”. Co to właściwie znaczy? Instrumentalnie pod względem technicznym czy interpretacyjnym? A może jeszcze jakimś innym? To znaczy, że lepiej czy gorzej? Ja po prostu śpiewam. Nie lubię separowania wokalistów od instrumentalistów, jakby to były dwa zupełnie różne światy. Przecież muzyka to muzyka. Po prostu. Choć przyznaję, że często inspirują mnie brzmienia instrumentów. Ciekawi mnie, jak można wydobyć z siebie głos, imitując kontrabas, trąbkę. Bardzo często, kiedy improwizuję, myślę o danym instrumencie, jego specyfice, o sposobie, w jaki frazuje. Trąbka na przykład frazuje zupełnie inaczej niż saksofon. Lubię wyciągać te subtelne różnice i na nich opierać swoje improwizacje.

A co z tekstem?

Chcę, aby moje śpiewanie niosło ze sobą jakąś treść. Ale niekoniecznie w sensie dosłownym. Nie ma to znaczenia, czy używam przy tym tekstu, języka wymyślonego, czy też po prostu improwizuję. Sam środek, którym się posługuję, niesie ze sobą określoną historię. Śpiewanie bez tekstu daje mi więc dużo większe możliwości interpretacyjne. Odbiór mojej muzyki jest dużo lepszy, gdy zamknie się oczy i zapomni, że jestem wokalistką. Chciałabym, żeby słuchacz mógł skupić się po prostu na muzyce. Wydaje mi się, że jesteśmy trochę więźniami etykietek i założeń. W swoim życiu staram się z tym walczyć. Nie znoszę stereotypów, również w muzyce.

Na czym opiera się niestereotypowość w muzyce?

Dzieje się tak wtedy, gdy instrumenty nie spełniają ściśle określonych funkcji. Tak jest w przypadku naszego zespołu. Trio mi nie akompaniuje. Fortepian nie jest tu wyłącznie harmoniczno-melodycznym instrumentem, a sekcja kreuje dużo więcej niż puls czy rytm. Dużo ciekawiej jest przecież, kiedy mamy cztery równorzędne bodźce, które wzajemnie na siebie wpływają, niż jednego lidera, który ma za sobą przypadkowych muzyków. Gdybym grała z innymi muzykami, muzyka na pewno zmieniłaby kształt, utwory zostałyby nasycone innymi doświadczeniami, techniką, wrażliwością. Konkretna osobowość z pewnością ma wpływ na kształt wykonywanej sztuki.

A jacy wokaliści Panią inspirują ?

Ciężko wymienić mi wokalistów, bo nie separuje ich od pozostałych muzyków. Z trudem przychodzi mi słuchanie jedynie głosu, przecież ma znaczenie kontekst pozostałych warstw i dźwięków, obecne instrumenty, a nawet miks albumu. Na pewno wielką inspiracją jest dla mnie Björk, Peter Gabriel, muzyka Radiohead, David Bowie. Oczywiście także klasyczni jazzowi wokaliści jak Frank Sinatra, Shirley Horn, Mark Murphy, Billie Holiday. Oprócz tego uwielbiam artystów improwizujących, jak Andreas Shaerer, Leila Marthial, Jeanne Lee, duże wrażenie zrobił na mnie warszawski koncert Saadet Türköz. Z naszej polskiej sceny szczególnie lubię koncerty Grzegorza Karnasa, kompozycje i śpiew Agaty Zubel.

Na albumie „Mysterium Lunae”, ukryła Pani wiele dodatkowych znaczeń, odniesień do literatury i sztuki. Interesuje mnie tytuł „First Impression: Meru”. Chodzi o szczyt w Himalajach?

Tak, dokładnie. To bardzo specyficzny szczyt, który został zdobyty przy drugim podejściu przez grupę trzech przyjaciół. Oglądałam film na ten temat i zainteresowałam się tematem „człowieka w górach”. Z jednej strony: mierzenie się ze sobą samym, gładzenie żywiołów. Z drugiej strony: cisza, kiedy człowiek skazany jest wyłącznie na siebie. To chyba najważniejszy element, który przekonał mnie do nadania takiego tytułu. W „First Impression Meru” czuć tę lodowatą przestrzeń, kiedy człowiek musi zmierzyć się z samotnością, z tempem swojego oddechu, wydajnością organizmu. Nie jestem alpinistką, ale bardzo lubię chodzić po górach. Lubię ten stan, gdy czuję pulsującą krew w ciele. To zderzenie wewnętrznej burzy organizmu ze spokojną przestrzenią natury na zewnątrz. Inny tytuł nawiązujący do konkretnego miejsca na Ziemi to Svalbard. Jest to archipelag na Spitzbergenie, gdzie w wiecznej zmarzlinie znajduje się jedna ze światowych baz nasion. Dzięki niej, gdyby nasza przyroda zginęła, wszystko moglibyśmy zacząć od początku.

Ludzie gór to w ostatnim czasie szczególnie kontrowersyjny temat. Jak postrzega Pani alpinizm?

Nie daję sobie prawa, by ich oceniać. Myśląc o nich, przychodzi mi do głowy mit o Dedalu i Ikarze. Niektórzy ludzie poczucie bezpieczeństwa mają naturalnie wpisane w swoją osobowość. Są też tacy, którzy bez względu na ryzyko i zagrożenie będą podejmować wyzwania. Nie jestem w stanie wytłumaczyć ich potrzeby, choć widzę pewne podobieństwo w skłonności do ryzykowania, które my podejmujemy przy graniu. Balansowanie między utartym, ale bezpiecznym szlakiem, a podróżą w budowanie czegoś nieznanego, ale niebezpiecznego. Na szczęście mam pewność, że tworząc muzykę, nie wyrządzam nikomu krzywdy. Moje ryzyko nie stanowi zagrożenia dla innych, nie jest też obarczone groźbą śmierci.

Czy spotkała się Pani z określeniem, że muzyka Anny Gadt jest trudna?

Ostatnio często słyszę to pytanie i nie wiem jak na nie reagować. Czy artysta jest od spełnienia oczekiwań? Wydaje mi się, że znalazłam na to swoją odpowiedź.

Jaką?

Moją odpowiedzią jest muzyka. Słuchając Trevora Wattsa czy „Pierrot lunaire” Schönberga, wydaje mi się, że śpiewam piosenki. Słuchając piosenek ludowych czy kolęd, mam wrażenie, że śpiewam muzykę atonalną. Wszystko jest więc kwestią miary. Nie znoszę porównań, szczególnie w takiej dziedzinie jak sztuka. Tutaj nikt nie ma racji i jednocześnie wszyscy ją mają. Moim zdaniem sztuka nie jest obszarem, którą mainstream pcha do przodu i rozwija. To „błąd statystyczny” poszerza spektrum. Tak to postrzegam. Poza tym nasuwa się pytanie: czy tzw. trudna muzyka nie może mieć szerokiej publiczności? Czy „łatwa” muzyka zawsze cieszy się powodzeniem? Trudno mi się zgodzić z takimi dogmatami. To nie służy muzykom, a już na pewno nie sztuce. To tak samo, jakby podzielić ludzi na bardziej i mniej skomplikowanych wewnętrznie. Którzy są lepsi, a którzy gorsi? IQ jest przecież, tylko jedną z miar inteligencji. Mamy też inteligencję emocjonalną, która jest bardzo cenna, a trudno ją zmierzyć. Nie wszystko jest wymierne.

Jeżeli mogłaby Pani jednym słowem opisać swoją pierwszą i ostatnią płytę, jakich słów by Pani użyła?

Pierwsza – dobra (śmiech). Chciałabym być dobrze zrozumiana: Po prostu, słuchając muzyki z „Na mojej drodze”, czuję dobro na tej płycie. Bardzo często ludzie, którzy mają jakiś trudny moment w życiu, informują mnie, że ten album pomaga im w sytuacjach kryzysowych. Z kolei ostatni album jest kontemplacją. Jakąś wiązką światła, splotem wielu linii, które zbierają się wokół mnie. Jest to próba włożenia do jednego kręgu wszystkich dróg, którymi przypływają do mnie inspiracje. Tytuł płyty odnosi się właśnie do nich. Muzycy grający na tym albumie grają całym swoim doświadczeniem, nie tylko muzycznym, ale też życiowym. Bardzo dużo myślę ostatnio o predestynacji. Jak wychowali nas rodzice, jakimi ludźmi się otaczamy, dokąd nas popycha przypadek. To, że urodziłam się w kraju katolickim, w latach osiemdziesiątych, ma na pewno olbrzymi wpływ na to, jak gram i odczuwam muzykę. Gdybym urodziła się dwadzieścia lat wcześniej, w czasach głębokiego PRL-u, inaczej pojmowałabym harmonię, używałabym też innych środków. A co dopiero sto czy dwieście lat temu.

Kiedy odnalazłam Pani profil na Facebooku moją uwagę przykuły posty związane z kampaniami społecznymi dotyczącymi antysemityzmu w Polsce. Mam wrażenie, że Polska szczególnie dziś potrzebuje dobrych autorytetów. Czy nie chciałaby Pani użyć muzyki do wyrażania swoich poglądów? Śpiewać o kwestiach społecznych?

Ależ ja o tym śpiewam. „Pan dzisiaj w kolorach się mieni” to nawiązanie do „Wesela” Wyspiańskiego. Ta książka bardzo dużo mówi o Polakach. O strojeniu się w pióra, zagubieniu, potrzebie namaszczenia z zewnątrz. Nie wierzymy w siebie, w swój talent, indywidualność. Odczuwam, że w Polakach odnaleźć można szczególne połączenie niedowartościowania z butą. Poczucie tego, że coś nam się należy, przy jednoczesnej potrzebie usankcjonowania z zewnątrz, na przykład przez Europę Zachodnią albo Amerykę. Istnieje przekonanie, że muzyk w naszym kraju dużo łatwiej się przebije, jeśli wcześniej wyjedzie i po jakimś czasie wróci do Polski uznany przez „zagranicę”. Nie wierzymy swoim osądom. Nie lubię ostentacji, narzucania innym swojego zdania. Nie mam więc ambicji bycia autorytetem. Z racji swoich poglądów, okazuje się, że jestem „katoliberałem” (śmiech). Jest to niezły miks dla obu skrajnych środowisk współczesnej Polski. Popadanie w skrajności to coś, co mnie przeraża. Nie interesuje mnie, że „Niemcy są źli”. Nie interesuje mnie, że „uchodźcy przyjeżdżają rabować”, ”Żydzi rządzą światem” a katolik nie może pójść do Teatru Powszechnego na „Klątwę”. W tym wszystkim przede wszystkim chcę widzieć człowieka. Interesuje mnie konkretny przypadek, relacja. Z tego też powodu nie lubię rozmawiać przez telefon.

Dlaczego?

Nie mogę wówczas patrzeć w oczy rozmówcy. Tembr głosu jest zupełnie inny, mowa ciała nie istnieje. Mam też świadomość, że to, co mówię do prasy nasycone jest osobą, która czyta tekst. Wszystko zależy od odbiorcy. Słowo czytane wobec słowa mówionego jest niewymierne. To, co mówię teraz do pani, przez kogoś może zostać odebrane jako infantylne gadanie, a dla kogoś innego, kto będzie w zupełnie innym nastroju – wręcz przeciwnie. Nie mam wpływu na to, w jakim tempie będzie czytana moja wypowiedź. Mam wrażenie, że podobnie jest z muzyką. Nie można przewidzieć, jak zostanie odebrana. Wszystko zależy przecież od odbiorcy. Dla jednej osoby coś będzie tylko pojedynczym nieistotnym dźwiękiem, a dla innej – kulminacją, elementem niezbędnym. Wszystko dzieje się w zależności od tego, jak przetworzy to odbiorca. Bardzo ważne jest więc, by w muzyce i w życiu pozwolić sobie na czas.

No właśnie — czas. Ostatnio ma Pani chyba sporo pracy.

Najwięcej czasu zajmują mi kwestie menadżerskie. Nie lubię tej części pracy. Swoje życie muzyczne muszę dzielić na wiele aktywności, które nie do końca są związane z samą muzyką. Próby i granie koncertów to niestety nie wszystko. Droga do wykonywania muzyki jest bardzo długa: Moment pisania muzyki, nagranie, miksy, praca nad grafiką albumu, wysyłka płyt, czas organizowania trasy i gdzieś tam na szarym końcu jest koncert, chętnie odwróciłabym proporcje i kolejność.

A nie myślała Pani, by kogoś do tej roli zatrudnić?

Bardzo chętnie. To jest anons (śmiech)! Poszukuję menadżera. Kogoś, kto odciąży mnie w kwestiach organizacyjnych. Kogoś, dzięki komu mogłabym się bardziej skoncentrować na muzyce. Obecnie oprócz niej muszę dzielić swój czas również na wysyłanie płyt i informacji o nowym albumie. Zdaję sobie sprawę, że nie jestem „złotą górą”, którą otaczają ludzie, z wypiekami czekając na nowe informacje na temat moich dokonań. Na wszystko potrzebny jest też czas. Rozumiem to i dlatego godzę się na pracę długofalową. Wiem, że najpiękniejsze jeszcze przede mną. Na razie pracuję, aby jesień była intensywna koncertowo. Na tym się skupiam tu i teraz.

Ale też nie samą muzyką człowiek żyje...

Oprócz tego, że jestem wokalistką, kompozytorką, i menadżerką, jestem też matką, żoną i przede wszystkim kobietą. Mam wspaniałego, pięcioletniego syna, który uczy mnie uważności. Staram się mu śpiewać, razem improwizujemy. Oczywiście nie opowiadam mu o podziale rytmów na swing i bossa novę. Dziecko musi mieć przecież szczęśliwe dzieciństwo (śmiech). Przede wszystkim staram się mu przekazać, że muzyka jest wolnością i zabawą. Kiedy jestem na scenie, często próbuję wrócić do momentu, kiedy sama byłam dzieckiem, które nie zna żadnych zasad. Muszę przyznać, że macierzyństwo bardzo na mnie wpłynęło.

A mimo to nie zatrzymało Pani kariery. To wspaniałe móc się rozwijać wielotorowo. Jaka jest Pani recepta?

Uważność i otwartość na drugiego człowieka. Wdzięczność. Nawiązywanie relacji z ludźmi wokół: z ekspedientką w sklepie, z sąsiadem, nie mówiąc o spotkaniach z przyjaciółmi. Ważny wydaje mi się również jakiś rodzaj samoograniczenia poprzez rezygnację z hałasu, mediów. Czułość wobec siebie i świata, poszukiwanie ciszy. Dostrzeganie inspiracji płynących z innych rodzajów sztuki - książek, teatru, malarstwa, rozmów z mądrymi ludźmi, przyroda. Poza tym, poczucie humoru i dystans do siebie. Ciężko jest żyć bez poczucia humoru. Wówczas bardzo boimy się popełnić jakikolwiek błąd. Tak samo jest w muzyce. Nie można przywiązywać się zarówno do sukcesów, jak i porażek, porównywanie z innymi jest stratą czasu- każdy z nas idzie przez życie w swoim tempie. Dzięki temu staram się skupiać na teraźniejszości. Rozmawiam z Panią tu i teraz, nie myślę więc o tym, co będę robić jutro o 9:30. Po takiej rozmowie zakładam, że będzie Pani coś o mnie wiedziała. Tak żyje się znacznie łatwiej.

Bardzo się cieszę, że mogłyśmy się poznać. Dziękuję za rozmowę.

I ja dziękuję.