Zerang+ vol. 2

Autor: 
Kajetan Prochyra
Autor zdjęcia: 
Rafał Pawłowski

Muzyka może być modlitwą. Ściana dźwięku - ścianą płaczu. Choć wczorajszy koncert Michaela Zeranga, członków kwintetu Hera i Raphaela Rogińskiego nie miał na celu nawracania kogokolwiek na cokolwiek, trudno oprzeć się wrażeniu, że to muzyczne, dźwiękowe spotkania odbierać można właściwie tylko w sposób bardzo intymny i nie do końca nadający się do publikacji.

Michael Zerang, chicagowski perkusista i perkusjonista, to mistrz muzyki kreatywnej i free - wieloletni współpracownik Kena Vandermarka, Freda Lonberga-Holma, Matsa Gustafssona czy Petera Brötzmanna. Wystarczy jednak spojrzeć na niego, szczególnie, gdy, tak jak wczorajszego wieczoru, staje na scenie i zaczyna obracać w dłoniach bębnem obręczowym, by dosłyszeć tętniącą w jego żyłach krew syryjską.
Od kilku Zerang lat dość regularnie odwiedza Polskę. O korzyściach z tej tranatlantyckiej muzycznej przyjaźni mogliśmy przekonać się niedawno na płycie “Yemen - Music of the Yemenite Jews” kwartetu Robinson/Zerang/Rogiński/Zimpel.

Do warszawskiego klubu Pardon, to tu Zerang zaproszony został na 3-dniową muzyczną rezydencję. O pierwszej jej odsłonie - duecie Zimpel/Zerang, który po przerwie przemienił się w kwartet Zimpel/Trzaska/Strycharski/Zerang pisaliśmy tutaj. W poniedziałek perkusiście towarzyszyli mu członkowie kwintetu Hera - Wacław Zimpel (klarnety), Paweł Postaremczak (saksofony), Ksawery Wójciński (kontrabas), Maciej Cierliński (lira korbowa) i Paweł Szupura (perkusja) - oraz Raphael Rogiński (gitara elektryczna). Panowie zagrali w trzech konstelacjach: wpierw w kwintecie (bez Wójcińskiego i Postaremczaka), później w trio Postaremczak-Wójciński-Zerang a w dwuczęściowym finale w pełnym, siedmioosobowym składzie.

I choć każda z części koncertu miała swój własny charakter - ze szczególnie wyróżniającym się i wartym odrębnego rozwinięcia, jazzowym setem w trio - nie sposób oprzeć się wrażeniu, że spotkaliśmy się wczoraj wszyscy po coś więcej niż doznanie muzyczne. Od pierwszych uderzeń, drgań czuć było jak między muzykami krążą duchy, myśli, nastroje, których dźwięki, są jedynie fizycznym przejawem.

Po przerwie artyści wznieśli przed publicznością gęsty, wieloelementowy, zbrojony dźwiękowy mur. Słuchaczom, prócz studiowania jego faktury, pozostało chyba wyłącznie wejście w siebie - konfrontacja z tym, co każdy z nas przyniósł tego dnia do stołu. Tak jak uczynili to występujący na scenie muzycy. I trudno mierzyć dla kogo podróż ta była łatwiejsza - dla tych, na których wszyscy patrzyli, czy dla tych, którzy wobec gęstwiny dźwięków i myśli pozostawali na te kilkudziesięciominutowe interwały zupełnie sami. Kiedy jednak rozbrzmiać mogły już brawa, znów byliśmy razem. W wielkiej, wspólnej radości.

Kontakt z taką muzyką nie jest prosty. Bez uprzedzeń słuchają jej już chyba tylko dzieci. Nie w tym jednak rzecz, by przychodzić na koncert z aktówką pełną erudycji, a w tym by potrafić i chcieć ćwiczyć, trenować się w słuchaniu - także, a może przede wszystkim samego siebie.