Wzlot czy upadek? „Prophetic Fall”w Pardon, To Tu.

Autor: 
Beata Wach
Autor zdjęcia: 
mat. organizatora
Styczeń był po brzegi wypełniony koncertami w Pardon, To Tu. Tym samym oddani bywalcy tego stołecznego klubu mogli odetchnąć z ulgą, że wszystko jest jak drzewiej bywało. Jednym słowem koncerty, koncerty, koncerty. Zwieńczeniem tego miesiąca, można by rzec, że wisienką na pardonowym, koncertowym torcie, był występ trio Dominika Strycharskiego, Pawła Szpury i Ksawerego Wójcińskiego. Wisienka, która okazała się być całym tortem, bowiem koncert prezentujący materiał z „Prophetic Fall”, płyty tych trzech dżentelmenów, wymiótł wszystko, co w styczniu muzycznie działo się w Pardonie. 
 
Wiele słyszałam o „Prophetic Fall”, płycie wydanej dla Not Two Records, która miała swoja premierę w listopadzie minionego roku podczas Krakowskiej Jesieni Jazzowej. Wiele dobrego, ale warszawski koncert przekroczył chyba moje o tym materiale wyobrażenie. Nie wiem już co pierwsze było, czy najpierw mnie koncert rozłożył na łopatki, czy wpierw rzucił na kolana? Nie wiem, nie pamiętam, ale od pierwszych dźwięków mnie zachwycił i porwał, a to w szaleńczą, radosną galopadę, a to w transową medytację. I tak na przemian bez jakiegokolwiek zatrzymywania się. 
 
Koncert zaczęli wszyscy razem, jednocześnie. Nikt tam nie grał pierwszych skrzypiec, wszyscy byli wsłuchani w siebie i z siebie brali inspiracje. Wprost idealnie ze sobą współgrali, jak dobrze naoliwiona maszyna. Z jednej strony solidna sekcja rytmiczna, gęsta perkusja Pawła Szpury wyzwalająca transową energię i wibrujące dźwięki kontrabasu  szarpanego  na przemian dłońmi i smykiem przez Ksawerego Wójcińskiego, a z drugiej fantastyczna wprost gra Dominika Strycharskiego na wszelkiej maści fletach prostych, począwszy od piccolo na basowym skończywszy. Czego tam nie było! Przydźwięki, przydechy, gwizdy, świsty, granie na dwóch fletach jednocześnie. Brzmienie mieniące się wszystkimi kolorami tęczy. Nie dla efektu, ale dla współgrania. I ten groove, ten rytm pulsujący pod skórą, płynący ze sceny, który wprowadzał ciała nie jednego słuchającego w ruch. Największy w nim udział miał kontrabasista, jego ekspresyjna gra momentami tak bardzo intymna nie dawała szans. Nie sposób było nie dać się jej nie ponieść. Tym bardziej, że wszystkie elementy muzycznej narracji łączyły się w sposób absolutnie naturalny.
 
Co tu dużo mówić, to był bardzo dobry koncert. Zagrane były trzy utwory. Ostatni pięknie wybrzmiał, stopniowo cichła muzyka. Swoją drogą nie przypuszczałam, że Paweł Szpura może tak stonowanie i delikatnie zakończyć utwór, a zrobił to po mistrzowsku. I wszystko wskazywało, że jest to dramaturgicznie idealny moment na finał. Koniec. Nie będzie bisów. Ale bis był. I tu miłe rozczarowanie - mała dogrywka doskonałe zagrała z resztą. Świetnie to rozegrali. Przypadek czy reżyseria? Czymkolwiek by było, było rewelacyjnie. „Prophetic Fall”?  Hm... wróżę raczej wzlot.