To Tu Orchestra - Jazzowego triduum część II

Autor: 
Krzysztof Wójcik
Autor zdjęcia: 
Rafał Pawłowski, https://www.facebook.com/rplus.jazzphotography

Podczas gdy poniedziałkowe występy członków To Tu Orchestra niczym doskonała przystawka zaostrzyły apetyt na więcej, wczorajszy występ potwierdził, że muzycy mają sobie jeszcze  bardzo wiele do powiedzenia. Wtorek okazał się zupą  o gęstej konsystencji i wyrafinowanym smaku.

Zatem kolejny dzień, kolejne konfiguracje artystów, kolejne kompozycyjne zagadki. Pardon To Tu tym razem nie było aż tak wypełnione (oczywiste prawa środka tygodnia...), co pozwoliło słuchaczom na jeszcze bardziej intymny kontakt już z faktycznymi kompozycjami Zimpla. Kilka słów drobnej dygresji oddającej powagę sytuacji. Wacław Zimpel zbierając dziewiątkę muzyków w stołecznej przystani jazzu, dopuszcza się kreatywnej kontynuacji tendencji z innych zakątków świata. W moim odbiorze To Tu Orchestra jest odpowiedzią na takie projekty zagranicznych artystów jak chociażby Fire! Matsa Gustafssona, czy - podobieństwo o wiele bardziej oczywiste – Resonance Ensemble Kena Vandermarka. Najwyższy czas powiedzieć to głośno i wyraźnie: Polska scena jazzowa doczekała się własnej „orkiestry” na miarę zacnych zachodnich prekursorów. Nie jest to z resztą znowu takie zaskakujące, biorąc pod uwagę uczestnictwo Zimpla w projekcie Vandermarka. Szczerze mówiąc, obserwowanie prężnej nadwiślańskiej sceny już od dawna dawało sygnały, że coś wisi w powietrzu... I choć, jak wiadomo, dziewiątka muzyków nie stanęła jeszcze wspólnie na jednej scenie, to ostatnie dwa dni oraz wykonywane w trakcie  kompozycje dają przesłanki ku temu żeby mieć nadzieję zarówno w dniu dzisiejszym jak i w sobotę (zapowiedziany przez muzyków koncert w CSW) na coś naprawdę potężnego. Tyle tytułem wstępu, a teraz najważniejsze – muzyka.

System zaproponowany przez artystów, zakładający grę na zasadzie każdy z każdym, okazał się prawdziwym strzałem w dziesiątkę. Jakkolwiek wiele z cząstkowych konfiguracji zaprezentowanych podczas dwóch ostatnich dni nie było niespodzianką (Zimpel – Traczyk – Szpura chociażby), to jednak obserwowanie muzycznego dialogu pomiędzy instrumentalistami niegrającymi na co dzień wspólnie, zapewniło widzom prawdziwą frajdę. „Jazz to wolność. Pomyśl o tym” – to słowa Theloniousa Monka, które – o ironio – przeczytałem na chwilę przed rozpoczęciem I setu wtorkowego w leżącym na pardonowej biblioteczce JazzForum. Jakże pięknie oddały one to co po kilku minutach miało wydarzyć się na scenie... Bohaterami pierwszej części występu byli tym razem Paweł Szpura, Wojtek Traczyk, Wacław Zimpel oraz absolutnie szalony (i to jest komplement!) Dominik Strycharski. Podobnie jak pierwszego dnia występ rozpoczynający wieczór był nieco bardziej stonowany, choć momentami również obfitujący w erupcje nieposkromionego, lecz kontrolowanego szaleństwa. Kwestia podstawowa – dialog Zimpla ze Strycharskim. Proszę wybaczyć porównania, ale miało to coś z magii muzycznej konwersacji na linii Dolphy – Coltrane. Podobna intensywność, orientalne, plemienne zabarwienie, kontemplacyjne narastanie tematów prowadzące do ekstatycznych przesileń. Doskonała również okazała się współpraca na linii Traczyk – Szpura. Kontrabas pełnił rolę klimatycznego tła, z rzadka próbującego dominować nad solowymi popisami Zimpla czy Strycharskiego. Jednakże sprowadzanie roli Traczyka do roli osoby akompaniującej byłoby nieporozumieniem – faktura dźwiękowa wydobywająca się głównie spod smyczka artysty, stanowiła precyzyjny, dokładny fundament dla dialogu reszty muzyków. Niespodzianką było dla mnie doskonałe odnalezienie się w stonowanej konwencji Pawła Szpury, który jak dotąd dał mi się poznać jako perkusista bardzo ekspresyjny i głośny. Nie tym razem – skupienie towarzyszyło wszystkim. Tak jak Mike Majkowski jest dla mnie bezdyskusyjnym bohaterem drugiego setu, dla którego był czymś rodzaju lokomotywy napędowej, to pierwszy występ w moim odczuciu skradł Dominik Strycharski. Bogactwo emocji jakie był on wstanie wydobyć z fletów było wręcz porażające. Zapewne miało swój wpływ na to dopiero moje drugie spotkanie z grą Strycharskiego na żywo, jednak po ostatnich dwóch dniach jestem pewien, że będę wyczekiwał z utęsknieniem jego kolejnych występów.

Drugi set rozpoczął się od razu zabójczym groovem. Majkowski jest zdecydowanie czarodziejem kontrabasu, dla którego cały instrument jest przestrzenią potencjalnych dźwięków (fantastyczne wprost wykorzystanie plastikowego pudełka, jak i pisków korpusu kontrabasu!). Gra Majkowskiego była niezwykle rytmiczna, zarazem stanowiła melodyczny szkielet, na który reszta składu narzucała warstwy przepysznego free jazzowego mięsa. W odróżnieniu od poniedziałkowego występu gra Macieja Cierlińskiego na lirze korbowej stała się bardziej wyrazista, co nadawało kompozycjom drugiego składu dalekie folkowe echa, stanowiące bardzo ciekawe tło dla plemiennej energii zaprezentowanych kompozycji. Paweł Postaremczak grał tego wieczoru bardzo charyzmatyczne, długie passusy saksofonowe, które znów przywoływały na myśl ekstatyczne pochody Coltrane’a – choć jedno trzeba powiedzieć otwarcie, nie dominował nad resztą muzyków. Skład, który oprócz już wspomnianych uzupełniali Jacek Kita na preparowanym pianinie oraz Hubert Zemler na perkusji, był właściwie jednym, niezwykle motorycznym organizmem. Można powiedzieć, że gra każdego z muzyków podczas występu była jedną wielką medytacją nad słowami Monka – Jazz to wolność, jazz to wolność, jazz to wolność... Kita wyczarowywał na pianinie niesamowite, oniryczne motywy, nie zawsze harmoniczne, często wręcz pełniące rolę przeszkadzajkowo – rytmicznych, wspomagających gęstą, niezwykle kreatywną grę Zemlera.

Mógłbym długo opowiadać o wydarzeniach ostatniego wieczoru, jednak nie o słowa tu chodzi, lecz o muzykę, której w dniu dzisiejszym będziemy jeszcze mieli przyjemność zaznać. Tu pojawiają się intrygujące pytania. Jak zespół zabrzmi w dziewięcioosobowym składzie? Czy kompozycje zaprezentowane w ostatnich dniach nie utracą przy zwiększonej liczbie muzyków swej prostej, a zarazem pełnej niuansów struktury? Czy znów uda się usłyszeć ze sceny jeden kolektywny organizm, czy pojedynczych solistów? Jak w ogóle zmieszczą się na scenie?! Wszystko okaże się dzisiaj o godzinie 20. I choć jeszcze To Tu Orchestry właściwie w pełni nie słyszeliśmy, to po ostatnich dniach jestem jakoś dziwnie spokojny o rezultat głównego dania. Doprawdy, czy Pardon To Tu walczy o jazzową gwiazdkę Michelina?!