Showcase - część pierwsza czyli młoda polska scena na Warsaw Summer Jazz Days 2011

Autor: 
Maciej Karłowski

Drugi dzień festiwalowy za nami, a jednocześnie pierwszy dzień projektu Showcase, zadaniem którego jest promocja polskiego młodego środowiska muzycznego w jakiś sposób związanego z jazzem, a jeśli nawet nie tylko z jazzem, to na pewno z muzyką mającą u swoich podstaw improwizację rozumianą jako metodę twórczą.

W Muzeum Powstania Warszawskiego pod skrzydłami Liberatora zasiadła w sobotnie wieczór licznie przybyła publiczność, aby przysłuchać się czterem koncertom, czterech zespołów reprezentujących młodą polską scenę muzyczną. Publiczność ta jednak składała się nie tylko ze słuchaczy, którzy przybyli, aby po prostu cieszyć się muzyką swoich faworytów, ale także z grona organizatorów koncertów, menadżerów z Europy, głównie z Niemiec, zaproszonych specjalnie na tę okazję. Pomysł to tak znany, jak zacny. Tak naprawdę bowiem jest to jeden ze skuteczniejszych sposobów promowania muzycznych zjawisk i sprawdzona próba zainteresowania zagranicznych specjalistów rynku koncertowego, tym co dzieje się na rodzimej scenie. Showcase to przedsięwzięcie wspólne Instytutu Adama Mickiewicza i Warsaw Summer Jazz Days. Odbywa się po raz pierwszy i sądząc po frekwencji, można mieć nadzieję, że nie ostatni.

Sobotni koncert składał się z występów grup w diametralny sposób różniących się od siebie pomysłem na muzykę, ale także w jakiś sposób podobnych jeśli weźmiemy pod uwagę, ogólnie rzecz ujmując, efekt estetyczny.

Jako pierwszy wszedł na scenę wrocławski duet Mikrokolektyw. Już skład instrumentów trąbka i perkusja musi nasuwać pewne skojarzenia zwłaszcza z legendarnym tandemem Don Cherry / Ed Blackwell. I w istocie skojarzenia tę są w jakiejś mierze uprawnione, niemniej muzyka Artura Majewskiego – trąbka i Kuby Suchara – perkusja oraz ich „elektronicznych pomocników” to tak naprawdę propozycja odległa od tego amerykańskiego wzorca. Mikrokolektyw będący niegdyś częścią formacji Robotobibok próbuje odnaleźć własną przestrzeń muzyczną, w której akustyczne brzmienia perkusji i trąbki oraz elektroniczne tła i przetworzenia  składają się na w sumie na intrygujący obraz muzycznej wrażliwości. Jest w tej czasami gwałtownej, ale znacznie częściej  lirycznej czy może raczej kameralnej muzyce jakaś bardzo intrygująca doza nieprzewidywalności, choć i konwencja, i użyte środki nie są przecież niczym nowym. Mikrokolektyw buduje swój świat dźwięków czasem tak jakby nie liczył się z historią. I w tym podejściu, dla jednych anarchicznym, dla innych konwencjonalnym wydaje się bardzo wiarygodnym partnerem.

O ile muzyka wrocławskiego duetu na serio dopuściła element nieznanego, o tyle występ Contemporary Nosi Sextet braci Kapsów wydawał się zawierać muzykę zdecydowanie bardziej uporządkowaną. Porządek ten co prawda nie jest tak do końca prosty, jak to ma miejsce w estetyce rockowej, z której jak wiadomo kapela się wywodzi ( kto nie pamięta ich znakomitego zespołu Something Like Elvis), ale jednak nad muzyką CNS, w moim odczuciu unosi się ciężar przynajmniej kompozycyjnego gorsetu. Oczywiście bogate brzmienie gitara, trąbka, saksofon tenorowy, kontrabas, perkusja instrumenty klawiszowe czynią ten gorset niekiedy wartym zastanowienia, a może też i podziwiania, ale w dłuższej perspektywie, może się zdarzyć, że będzie cokolwiek uciążliwy. Zastanawiam się od dawna już czy muzyka CNS jest  efektem artystycznej decyzji czy skutkiem instrumentalnej konieczności. Czy jak mantra powtarzane figury rytmiczne to ich sposób budowania napięcia, a poszarpana narracja instrumentów dętych to wyraz muzycznej prowokacji, czy może najzwyczajniej koncepcja bandu zaczyna się z wolna wyczerpywać?. Jakkolwiek by nie było zawieszeni pomiędzy jazzem, rockiem, otwartą wyobraźnią i zgiełkiem CNS zdobywają serca słuchaczy. A czy przypadkiem to nie jest najważniejsze?

Nie będę ukrywał, że koncert Sing Sing Penelope był dla mnie jednym z najmilszych zaskoczeń tego dnia. Zespół ten bywa podczas swoich występów zaryzykuję stwierdzenie nieobliczalny. Bywa też nieobliczalny w ogóle, jako artystyczny byt. Nie na darmo jednak ten bydgoski team, obchodzący zresztą w tym roku dziesięciolecie swojego istnienia postrzegany bywa jako jedna z najważniejszych polskich formacji parających się improwizowaniem muzyki. Jeśli ktoś sądzi, że ich improwizacja ma charakter jazzowy to tkwi w błędzie. Jazz jest dla Rafała Gorzyckiego – perkusja, Tomka Głazika – saksofon tenorowy, barytonowy i syntezator, Wojtka Jachny – trąbka, Daniela Mackiewicza – fortepian elektryczny, syntezator,  instr. perkusyjne,   Patryka Wecławka – kontrabas, gitara basowa, jedną z wielu dróg i wcale nie priorytetową. Niemniej, zupełnie nie przeszkadza to w zasłuchaniu się w ich pysznych fakturach brzmieniowych, w rytmicznych zapętleniach i w jakiejś zadziwiającej swoją spójnością zespołowej narracji. Ich koncert miał wszystko czego potrzeba, aby zrozumieć, że na styku wielu rodzajów muzycznych estetyk, niekoniecznie trzeba popaść w banalny eklektyzm, ale można stworzyć intrygujący dźwiękowy spektakl.

Na sam koniec na scenę wkroczyło Levity Trio (Jacek Kita - fortepian 
Piotr Domagalski – kontrabas, Jerzy Rogiewicz – perkusja) i tu właściwie nie bardzo wiadomo co napisać. Zresztą może i wiadomo, ale ja jednak nie wiem, choć koncert skończył się kilka godzin temu i właściwie choćby zręby poglądu powinny zacząć się pojawiać. Nie umiem opisać tej muzyki, ani też opowiedzieć o inspiracjach, wpływach, ani też jak wyrazić w słowach nastrój ich koncertu.

Że klasyka jest im bliska, że muzyka współczesna i popularna także, a i o kompozycji wiedzą wiele i improwizują z rozmachem. To wiadomo. Że budują przestrzeń w fascynujący sposób było dla mnie, w jakiejś mierze odkryciem. Do tej pory znałem ten zespół tylko z płyt. Wiem na pewno, że nie jest to muzyka, którą bezwarunkowo polubię i dam się jej nieustannie uwodzić, ale finałowy koncert Levity był dla mnie rodzajem podróży po jakimś niezwykłym ogrodzie dźwiękowym. Był także zachwycającym spektaklem brzmień zaaranżowanym przez szalenie muzykalnych ludzi. I bez znaczenia już było jaką stylistyczną etykietę można byłoby ich muzyce nadać.

Tak więc cztery koncerty, cztery różne formacje i imponująca ilość doznań, choć każdemu zespołowi przypadła zaledwie niecała godzina grania. Był też jednak i piąty składnik sobotniego showcase, o którym milczeć nie można. Publiczność. Nie dość, że liczna, to jeszcze skupiona i żywiołowo reagująca. Publiczność, która w znakomitej większości wybrała słuchanie muzyki, a nie możliwość biesiady na terenie muzeum.