Levity - sesja przed sesją

Autor: 
Kajetan Prochyra

Levity - na pierwszy rzut oka, klasyczne trio jazzowe, na pierwszy rzut ucha dokładnie wszystko inne - to najgorętsza i najbardziej nieprzewidywalna "marka" na krajowym, improwizatorskim podwórku. Niebawem wchodzą do studia by nagrać swoją trzecią płytę. Sesję nagraniową poprzedza cykl czterech wieczornych koncertów w ich muzycznym domu - piwnicy klubokawiarni Chłodna25.

O tym, że grupa ta wychodzi z podziemia uznania wyłącznie w kręgach alternatywnych świadczy nie tylko ich wydana w ubiegłym roku, pod auspicjami Univeral Music Poland, płyta "Chopin Shuffle" czy występ na showcasie "Don't worry! Yass! We're from Poland" na festiwalu Warsaw Summer Jazz Days. Widać to nawet po coraz liczniejszej obecności dziennikarzy na ich koncertach. Nawet przedstawiciele wielkonakładowej prasy czują, że Levity nie można nie znać ani przemilczeć. Jeśli coraz większa popularność miała wpłynąć na muzykę perkusisty Jerzego Rogiewicza, pianisty Jacka Kity i basisty Piotra Domagalskiego, to wygląda na to, że dadało im to odwagi by pozwolić sobie na jeszcze więcej.

Piotr Domagalski, fot. Tomek KaczorWczorajszy koncert na Chłodnej przypominał bardziej ich występ z Warsaw Summer, niż muzykę z wcześniejszych płyt. Znów był to jeden, trawający nieco ponad godzinę utwór, w którym zmieniało się... właściwie wszystko.

Rozpoczał Jerzy Rogiewicz, od pozornie bezładnego przestawiania małych, szklanych butelek wody mineralnej. Szkło uderzało o siebie, gdzieśtam plątała się jaką metalowa miska, blacha. W tym czasie Jacek Kita grzebał w kablach a z głośników dobiegały szumy o różnej częstotliwości. Nie było jasne czy perkusista szuka zagubionych pałeczek a panista odkrył, że źle okablowano mu instrumenty elektryczne - czy też koncert się już rozpoczął. Z tego bałaganu bardzo szybko jednak zaczął wyłaniać się porządek - jeśli można używać tu takiej kategorii: trafniejsze byłoby chyba porównanie z oczyszczeniem przestrzeni dla wspólnej improwizacji.

Choć relację z koncertu Leviity możnaby konstruować jak relacje sportową, opisując kolejne ruchy zawodników, lub też telegraficzne depesze agencji informacyjnych: "Domagalski zamienia kontrabas na perkusję", "Kita przester", "Kita lirycznie nia pianinie", "Rogiewicz uderza w bębny bongosami" - ważniejsze wydaje się co innego: INTERAKCJA.

Jerzy Rogiewicz, fot: Tomek KaczorW tym właśnie tkwi dla mnie niesamowitość Levity: z jednej strony jest to grupa absolutnie wolna - nie ma tu żadnych sztywnych, podziałów na sekcje, tematy, wariacje, sola. Jeśli tego wymaga chwila, tak ułoży się wzajemna gra, jest jasne, że główna narrację prowadzić będzie perkusja, i to nie samym rytmem, ale melodią.

Coś jest w ich grze z gry logicznej, szachów, brydża czy innej strategii. Wprowadzenie każdego nowego brzmienia przez któregoś z muzyków oznacza, że nie tylko przewiduje on dokąd chce zabrać zespół na najbliższe kilka, kilkanaście minut, ale także, że każdy z pozostałych członków zespołu będzie musiał mu odpowiedzieć, co nie znaczy "przytaknąć". Każdy ruch spotka się z odpowiedzią, która zaś będzie kolejnym, kreatywnym wyzwaniem. Levity oczywiście nie grają przeciw sobie - grają w służbie przygody muzycznej, która dzieje się tu i teraz.

A nad tym wszystkim jest przecież jeszcze to, co najważniejsze, czyli emocje, nastrój i energia tej muzyki, pobudzająca wyobraźnie, ciało i ducha słuchających. Jednym, tak jak Tomkowi Kaczorowi - autorowi zdjęć zdobiących tę relację - na myśl przyjdzie Davisowskie "In a silent way". Inni popadną w trans pchani rockowymi, noise'owymi momentami koncertu Levity. Kolejni zaś pomyślą, że mamy zespół na conajmniej europejskim poziomie, o którym powinno być bardzo głośno - dla dobra muzyki.

fot. Tomek Kaczor