Diana Krall w Sali Kongresowej PKiN - Glad Rag Doll tour.

Autor: 
Maciej Karłowski
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

Diana Krall – na jej płyty jazzowy rynek czeka. Kiedy są zapowiadane w powietrzu zaczyna unosić się zapach nadchodzących żniw,  wyłania się śmiało wizja dostatku i płynącego z niego spokoju o budżet. Podobnie jest Kiedy Diana Krall wyrusza w koncertową trasę. Wiadomo jak będzie. Sale koncertowe będą pełne, słuchacze zadowoleni, a organizator zaspokojony, podobnie zresztą jak i publiczność.

Diana Krall odkąd sama zdecydowała, że dobrze będzie być twarzą jazzowego katalogu Verve, a Verve zadecydował, że z nią właśnie zwiąże swoje finansowe plany na przyszłość, stała się wielką gwiazdą, a takowe nie mają w zwyczaju grywać słabych koncertów. Ten Warszawski, na którym miałem okazję być przypuszcza nie różnił się od pozostałych z porcyjnej trasy. Absolutne zawodowstwo. W każdym aspekcie. Sama Diana jak śpiewa wiadomo. Choć nie jest typem wokalnej mistrzyni świata, to potrafi z powodzeniem znaleźć sposób na siebie w takim jazzie, jaki za jazz uważa. Jest także dobrą pianistką, choć pewnie w recitalu solo, takim jak to grywali Keith Jarrett czy Herbie Hancock raczej jej nie usłyszymy. Najwyższej klasy jest również zespół, który Diana ze sobą wozi. Nie dość, że znakomici to instrumentaliści to jeszcze ludzie wiedzący, po co są w zespole i jak grać, żeby najjaśniej błyszczała gwiazda Diany.

Kiedy dodamy do tego bardzo staranne nagłośnienie i nie mniej starannie zaplanowaną scenografię to będziemy mieli wszystko czego potrzeba by doświadczyć obecności gwiazdy z najwyższej show biznesowej półki. W tym duchu utrzymana jest również konferansjerka samej Diany. Jest jej tyle ile być powinno, aby słuchacz odczuł ułudę, że jest nie w wielkiej sali koncertowej, ale w zadymionym klubie ze starym pianinem, lampką, gramofonem z lśniącą tubą stojącym na stoliku nieopodal. To zabieg, który bardzo chce pomagać publiczności zbliżyć się do gwiazdy, którą podziwiają najczęściej z bardzo daleka.

Diana raz gra i śpiewa z zespołem, kiedy indziej daje chłopakom wolne i sama właśnie na wspomnianym pianinie opowiada trochę czyimiś trochę swoimi słowami i dźwiękami najróżniejsze historie. Głównie te są z minionej epoki. Z lat 20., z czasów kiedy powstawały dzieła Joyce'a czy Shawa. Kiedy do klubów mógł przychodzić Rudolf Valentino czy Bessie Smith, Scott Fitzgerald szkicował kontury Wielkiego Gatsby’ego, a na ulicach i w świadomości Ameryki rodził się i jaśniał Brodway. Światem rozrywki rządzili wielcy gangsterzy, a politykę kontrolowali zza kurtyny i po cichu tacy dżentelmeni jak Enoch L. Johnson. Tak na marginesie koncert, zanim jeszcze zespół wydobył pierwszy dźwięk i Diana obłaskawiła pełną Salę Kongresowa swoją grą, rozpoczął się od odtworzeniem piosenki z serialu „Zakazane Imprerium” ze Stevem Buscemi właśnie w  roli Johnsona. Zresztą przez cały czas niemal na ustawionym za plecami muzyków ekranie leniwie, od niechcenia jakby, płynęły sekwencje zdjęć i starych filmów z epoki. Gdzieś z boku stał duży kartonowy księżyc w nowiu ozdobiony lampkami, podobnie jak w kinie upięte kotary.

Było więc coś dla ucha i coś dla oczu, choć sama Diana nie wystąpiła, tak jak to miało miejsce podczas fotograficznej sesji do płyty „Glad Rock Doll” w buduarowej garderobie. I kto chciałby zarzucić choć odrobinę braku profesjonalizmu temu niedzielnemu koncertowi ten nic więcej niż kiep!

Było więc świetnie, znakomicie i doskonale. Ale po półtorej godziny słuchania i patrzenia na misternie, stylowo i elegancko  urządzony show okazało się, że to wszystko jakoś za bardzo nie porusza. Za kotarą nie stoi nawet hologram Enocha L. Johnsona, na zapleczu nie leje się nawet wirtualnie, zakazana na czas prohibicji whiskey, Meyer Lansky nie liczy dolarów, a zamiast tancerek z Florenz Zigfeld Follies, na zapleczu uwija się co najwyżej dobrze opłacona garderobiana i stylistka.

Ale być może tak to jest z dzisiejszym amerykańskim show, który ma przywracać pamięć o starych czasach broadwayowskiej rozrywki. Być może w taki właśnie sposób wygląda jazz w tej najbardziej luksusowej edycji. Trudno mieć o to do kogokolwiek pretensje.