Odmienne stany świadomości. Kirk w Kosmos Kosmos

Autor: 
Beata Rau

W mikołajkowy wieczór przeprowadzono na nas niezwykły eksperyment. Na godzinę w klubie „Kosmos Kosmos” z własnej woli zostaliśmy odcięci od reszty świata, a nasze umysły wprowadzone w odmienne stany świadomości. I to nie za sprawą halucynogennych lekarstw czy jakiś używek – skądże znowu! - lecz niepokojącej muzyki zespołu Kirk z ich najnowszej jeszcze niewydanej płyty „Zła krew”. Byliśmy uczestnikami przedpremierowego koncertu. Album światło dzienne ujrzy w styczniu 2013 roku.

Kirk, niczym doktor Jessup z „Odmiennych stanów świadomości”, filmu science fiction Kena Russella z lat osiemdziesiątych, przeniósł nas w całkowicie nową muzyczną przestrzeń, żeby nie powiedzieć otchłań. I tak, jak w filmie, z jednej strony budziła ona w nas niepokój, z drugiej pociągała, nęciła, jak syreni śpiew, od którego nie było można się uwolnić. Podążaliśmy więc, jak zaczarowani, za surowym beatem elektronicznych instrumentów Pawła Bartnika. Rytmem w ogromnej mierze jednostajnym, który z czasem, stapiał się z biciem naszych serc. Wchodziliśmy w trans. Muzyka była wszędzie. Sample, skrecze, preparowane dźwięki w wykonaniu Filipa Kalinowskiego łamały przestrzeń i kierowały w inne, nieznane muzyczne rejony. Dźwięki, co i raz się łączyły, by po chwili odbić się od siebie i uderzyć w nas ze zdwojoną siłą. I za każdym razem, kiedy osiągaliśmy błogi stan homeostazy, wżynał się w nas chropowaty dźwięk trąbki Olgierda Dokalskiego. Tak inny od elektronicznych, technoidalnych brzmień, ale równie zatrważający i doskonale, mimo swojej inności, wpisujący się w całość.

Sam Dokalski, znany nam dobrze z Daktari, również był odmieniony. Nie spoczywała na nim odpowiedzialność lidera - ewidentnie „przewodnikami” Kirk są Bartnik-Kalinowski - co dało mu możliwość wchodzenia w obszary, których być może nie pokusiłby się odkrywać w innych okolicznościach. Dzięki temu miał więcej luzu, czujnie nasłuchując, sam wybierał momenty, które rozwijał i poszerzał mrocznymi, rozedrganymi dźwiękami trąbki. Improwizował tak, jak i reszta tria, ale ani razu nie pozwolił sobie na jazzowe solo. Stanowił jedynie przeciwwagę do rytmu wytwarzanego przez Bartnika na laptopie podłączonym, Bóg jeden wie, do czego i jaką ilością kabli. Jego gra na trąbce, która w otchłani elektronicznych dźwięków pojawiała się równie niespodziewanie, jak znikała, nadawała ludzki wymiar kolejnym odkrywanym przez nas muzycznym stanom świadomości.

Bis sprowadził nas do rzeczywistego wymiaru. Powolnie wychodziliśmy z odmętów kosmicznych brzmień. Eksperyment zakończono. Przynajmniej do czasu styczniowej premiery, kiedy Kirk na nowo zacznie upuszczać „Złą krew”. Bądźcie czujni!