Jazz Jantar: Dzień III - Mikołaj Trzaska i klamra skandynawska

Autor: 
Piotr Rudnicki
Autor zdjęcia: 
Paweł Wyszomirski / TESTIGO.pl Copyright: www.wyszomirski.pl

Pierwszy weekend z Jazz Jantarem 2012 już za nami. Od piątku do niedzieli mieliśmy okazję zobaczyć i usłyszeć koncerty, jakie przygotowano w ramach dwóch nowych bloków tematycznych, Norway.NOW i Sygnowano: Mikołaj Trzaska. O ile piątek i sobota należały do każdego cyklu z osobna, to w dniu wczorajszym nastąpiła ich kumulacja – finałowe koncerty obu bloków zagrali Mikołaj Trzaska Quartet oraz jeden z tegorocznych headlinerów festiwalu Nils Petter Molvær.

Od pewnego już czasu, kiedy wybieram się na kolejny koncert któregoś ze składów Mikołaja Trzaski towarzyszy mi myśl tożsama z dość popularnym powiedzeniem na temat twórczości Woody'ego Allena – na jego filmy chodzi się, by dowiedzieć się, co u niego słychać. Z muzyką Mikołaja jest podobnie - w Gdańsku, będąc przecież u siebie w domu - grabardzo regularnie, co jakiś czas przywożąc ze sobą nowych muzyków. Inaczej jednak niż w przypadku słynnego reżysera – Trzaska nie popada przy tym w powtarzalność, co przy jego niezwykłej aktywności twórczej jest sytuacją szczególną.

Na scenie Sali Suwnicowej w niedzielny wieczór wrzeszczański saksofonista wystąpił z zespołem sygnowanym własnym nazwiskiem. Tego rodzaju typowo jazzowy zabieg jest w jego przypadku dość wyjątkowy. Tym razem jednak – jako współkoordynator festiwalu – zdecydował się na taką właśnie nazwę dla swego okazjonalnego zespołu. Nie sposób uczynić z owego faktu zarzutu, gdyż w roli lidera Mikołaj Trzaska Quartet spełnił się znakomicie.

W kwartecie obok Trzaski wystąpili brytyjscy muzycy Riverloam Trio – perkusista Mark Sanders oraz Ollie Brice na kontrabasie, a także – jako element skandynawski -  grający na tubie Per-Åke Holmlander. W rezultacie takiego układu instrumentarium otrzymaliśmy skład dość klasyczny, a jednocześnie wzbogacony o dodatkowe środki wyrazu. Chodzi tu zwłaszcza o Holmlandera, dzięki któremu muzyka kwartetu zyskała interesującą głębię.Mimo że przez większość czasu jego tuba funkcjonowała w tle (poza krótkimi solówkami pełnymi szeptów i przydęć, budzącymi uśmiech niektórych słuchaczy), to właśnie ona w głównej mierze tworzyła dźwiękową przestrzeń, w której pozostali muzycy mogli się swobodnie poruszać. Korzystali z niej szarpiąc smyczkiem struny kontrabasu Olie Brice, oraz Mark Sanders, ale nie sposób było nie odnieść wrażenia że wszystko podporządkowane było grze lidera zespołu – Mikołaja Trzaski. 

Od lat konsekwentnie posługując się saksofonem altowym jako instrumentem głównym Mikołaj wykształcił metodę wydobywania z niego tonów niezwyczajnie ciepłych. W ten sposób jego dźwięk przystaje do brzmienia innego ulubionego instrumentu Trzaski - basklarnetu  – a jednocześnie jak żaden inny potrafi uderzyć ostrą ekspresją. Dysponując takim wachlarzem środków Mikołaj Trzaska łączy pozornie sprzeczne elementy w jedną całość, co dało wczorajszego wieczoru efekt kameralnego, a jednocześnie pełnego żaru koncertu. Facynujące były jego niebywale płynne przejścia z krzyku powtarzanych w szczycie emocji krótkich fraz do spokojnych, stonowanych lirycznych partii solowych. Nawet przy tych ostatnich Mikołaj Trzaska grał w całkowitym skupieniu, tak jakby równie wiele wysiłku kosztowało go wydobywanie cichnących, nostalgicznych dźwięków, jak i gradu wściekłego ognia saksofonowego ferworu. Jako że ostatnimi czasy Mikołaj Trzaska kieruje się coraz bardziej w stronę aranży (co przyznał w wywiadzie znajdującym się w festiwalowym folderze) kwartet podczas koncertu zagrał wariacje motywów pochodzących ze ścieżki dźwiękowej do „Róży” Wojciecha Smażowskiego a zakończył utworem łączącym autorską balladę Mikołaja z tematem do tego wstrząsającego obrazu.

Po pełnym prawdziwych emocji koncercie kwartetu Trzaski i czterdziestominutowej przerwie, potrzebnej do zainstalowania się gwiazdy wieczoru, na scenę wraz z zespołem wyszedł długo oczekiwany Nils Petter Molvær. Sala Suwnicowa chyba nigdy nie była tak szczelnie wypełniona fanami muzyki – nie dość że, jak zwykle w takich wypadkach – z sali usunięto krzesła to publiczność, by wszyscy chętni mogli się pomieścić, zmuszona była do oglądania koncertu na stojąco. Niedogodności jednak z pewnością nie zraziły zebranych, gdyż była to jedna z pierwszych okazji do zobaczenia prekursora nu-jazzu na żywo w Polsce, a już zupełnie premierową sytuacją była prezentacja materiału z najnowszego albumu Norwega, Baboon Moon.

Nils Petter Molvær uraczył swoich fanów pełnowymiarowym, skrupulatnie przygotowanym show. Aby niczego nie pozostawić przypadkowi, przyjechał z własną ekipą techniczną oraz specjalnie na potrzeby trasy stworzonymi wizualizacjami, które stanowić miały poczesny element spektaklu. W istocie, gdy koncert się rozpoczął owe wizualizacje były jedynym, co można było z pewnej odległości od sceny dojrzeć. Nils Petter Molvær w swojej muzyce stawia duży nacisk na budowanie odpowiedniej atmosfery, tak więc rozpoczęcie koncertu w zupełnej niemalże ciemności bez pokazywania scenicznego „dziania się” spełniło swoją funkcję. W trakcie widowiska wielki ekran zawieszony nad estradą zaczął stopniowo jaśnieć odkrywając muzyków, jednak zasadniczo to nie same ich postaci odgrywały rolę – najważniejszy był właśnie pełen tajemniczości klimat, w który łatwo było się wtopić także dlatego, że podczas koncertu grano nie oddzielając poszczególnych utworów przerwami.

Muzyka była – zgodnie z wypowiedzią artysty w folderowym wywiadzie – od jazzu bardzo daleka. Jeśli określanie rodzaju jej energii jest w ogóle konieczne lub zasadne, to rzec można, że była dużo bliższa rockowej. Przez wytworzoną za pomocą instrumentów elektronicznych szumną przestrzeń przebijały się donośne, przetwarzane mnóstwem efektów gitarowe riffy i rytmiczne uderzenia perkusji, ale – co zadziwiające – trąbkę Molværa było słychać najsłabiej. Trudno mi ustosunkować się co do przyczyn takiego stanu rzeczy – być może była to wina nagłośnienia lub dźwiękowców – prawda jest jednak taka, że przestrzenny ton instrumentu lidera zagłuszany był przez gitarę i perkusję, i tonął w oceanie wytwarzanych przez nie dźwięków. Ta kuriozalna biorąc pod uwagę format muzyka sytuacja nie przeszkodziła niezrażonej publiczności w zatopieniu się w Molværowskiej krainie muzyki.  W trakcie trwającego blisko półtorej godziny spektaklu napięcie kilkakrotnie wzrastało i opadało, donośne kompozycje przeplatały się z tymi bardziej wyciszonymi a po wybrzmieniu ostatniego tonu audytorium nagrodziło artystów entuzjastycznymi owacjami, i choć koncert był już i tak bardzo długi, muzykom nie pozostało nic innego jak zagrać jeszcze jeden utwór na bis.


Ostatnim – lecz niegodnym przemilczenia akcentem wieczoru był koncert grupy KirK, która późną nocą zakończyła pełen emocji pierwszy weekend festiwalu kameralnym koncertem w żakowej kawiarni. Niewielu z tłumu widzów pozostało, by tego występu wysłuchać, jednak tym, którzy się na ów krok zdecydowali, dane było rozluźnić emocje i oddać się kontemplacji przy zupełnie nietypowej, zarówno na jazz jak i na muzykę klubową propozycji zespołu. Okazuje się, że nie tylko w kościele niedzielna msza święta daje ukojenie...