Stosik płyt słusznie i niesłusznie nieodnotowanych

Autor: 
Maciej Karłowski
Zdjęcie: 

W czasach wielkiego nadmiaru coraz trudniej, a może w ogóle niemożliwym, staje się tak mocno przytrzymać rękę na pulsie by zareagować nawet na najważniejsze płyty ukazujące się co miesiąc. Idea remanentu płytowego jest więc dla recenzenta wybawieniem. Przychodzi moment, w którym zbiera się pokaźny stosik albumów, które z najróżniejszych powodach, nie zawsze chwalebnych i nie koniecznie dających się wytłumaczyć, nie zostały na czas opisane. W tym stosiku są pozycje marne, których opis odwleka się w czasie z miłosierdzia i pozycje znakomite, za brak odnotowania których trzeba bić się w pierś i posypać głowę popiołem. Oto pierwszy zestaw jednych i drugich, na razie z kraju, a za jakiś czas z zagranicy.

 

Living Things - Upwinds Circles (Barefoot Records) ****

Ta płyta chyba nie powinna zleźć się w remanentowych opisach polskich płyt. Ani nie została wydana w Polsce, ani polski muzyk nie jest liderem grupy, ani też nie napisał żadnej z kompozycji z pomieszczonych na płycie. Jakby tego było mało to Tomasz Dąbrowski nie mieszka na stałe w Polsce. A jednak dla własnej wygody i wspomagając coraz bardziej kulejącą pamięć łatwiej mi zapisać w niej Upwinds Circle jako album z Tomaszem Dąbrowskim kojarzony. Niech więc będzie, że jest to płyta polskich remanentów.

Living Things to band złożony z muzyków młodych. Z duńskiego saksofonisty Svena Dam Meinilda, holenderskiej sekcji rytmicznej Caspera Nyanga Raska – bass i Rune Lose – perkusja, wspomnianego Tomasza Dąbrowskiego – trąbka i francuskiego pianisty Paula Wercreniera. Upwinds Circles to ich debiut płytowy. Czternastoma kompozycjami  umieszczonymi na płycie podzielił się Meinild i Wercrenier, ale za to każdy z muzyków oprócz swojego głównego instrumentu zagrał na niej na flecie. PO co nie wiem, ale to całkowicie nie ma znaczenia, ani nie przeszkadza.

Album jest przykładem wielkiej siły młodej generacji muzyków, którzy postanowili zajmować się w swojej twórczości muzyką kreatywną, ale nie rozumianą jako uwolnione od ram free, ale przestrzeń pomiędzy kompozycją a wyimprowizowanym własnym głosem światem. Cudownie się tego słucha. Od uniesienia do melancholijną zadumę i ani chwili, kiedy poczułoby się, że słuchacz jest manipulowany, urabiany i kantowany. W napisanych rzetelnie i zainspirowanych folkiem z różnych stron świata oraz jazzem utworach jest dużo miejsca na oddech każdego z członków grupy i odpowiednia przestrzeń by pokazali kim są jako improwizatorzy. I to jest zdumiewające! Chyba nie ma nic bardziej krzepiącego niż słuchanie artystów, do których światowa scena dopiero będzie należeć, a którzy jednocześnie tak brawurowo i mądrze grają. Piękna, przejmująca płyta.

 

Dokalski /Cieślak/ Miarczyński /Steinach – DCMS (fundacja Kaizera Soze) ****

Skoro było o sile młodej generacji muzyków spoza granic Polski to teraz czas na chwilę zastanowienia nad sceną krajową. Tu także mamy eksplozję może mniejszą, ale wcale nie koniecznie wiele mniejszą. Z pewnością jednak inną. W lubelsko-warszawsko-wrocławskim kwartecie dynamika zdarzeń budowana jest trochę tak jakby chłopaki mili w dłoniach skalpele i wycinali dźwięki nie tylko instrumentami, ale również i ostrzem chirurgicznego narzędzia. W konwencji bardzo otwartego grania, z tematami albo raczej z „melodiami” podrzuconymi przez Olgierda Dokalskiego nawet chyba nie jako punkt wyjścia, ale przyczynek do kolektywnego budowania swojego świata.

Bez dwóch zdań bardzo krzepiące i odważne granie. Ażurowe, chwilami mocne, ale ogromnie zadbane w warstwie detalu. Tak jakby nie wymykała im się żadna subtelność brzmieniowa i jakby kontrolowali całość mikro i makro zdarzeń umieszczając je w surowym krótkim pogłosie, jeszcze bardziej ogniskującym uwagę słuchacza na szczegółach. Chciałbym, żeby ten band przetrwał, chciałbym posłuchać go za pięć lat, pamiętając jak intrygująco zaczęli wspólne muzykowanie. 

 

Kołakowski / Wykpisz / Korelus - Schoenberg (Fortune) *** 1/2

Sześć krótkich utworów na fortepian. Sechs Kleine Klavierstucke op 19. 105 lat temu taki cykl utworów napisał wielki Arnold Schoenberg. Pierwszych pięć powstało w ciągu jednego dnia 12 lutego 1911 roku, na domykającą całość cyklu, szóstą cześć, trzeba było poczekać trzy miesiące. Kto wie czy impulsem nie była śmierć Gustawa Mahlera? Uważa się na pewno, że krótkie utwory na fortepian to z jednej strony mowa pożegnalna dla Mahlera i muzyczne pożegnanie z odchodzącą epoką romantyczną i śmiała zapowiedź nadchodzącego nowego. Taki zwiastun dodekafonii, spojrzenie w stronę atonalności, lapidarne, dziś powiedzieliśmy może zzipowany manifest nadchodzących trendów w muzyce.

Jak do tej pory chyba nie było prób jazzowego ujęcia tego arcyważnego cyklu. Ale głowy nie dam. Jeśli tak, to mamy działanie pionierskie, choć też musimy przyznać, że sięganie po atonalność nie jest w perspektywie jazzu czymś zaskakującym.

Bez wątpienia na płycie Schoenberg poddany został rekonstrukcji. Niektórzy powiedzą, że dewastacji, bo przecież intelektualny świat Austriaka nie zakładał, że będzie w nim wiele miejsca na emocje, ani też, że poszczególne części mogą przybierać formę długich ciągów improwizatorskich. W oryginale każdy z utworów mieści się ledwie na jednej kartce nutowego papieru, tu całość rozrosła się do prawie 50 minut żywej muzyki.

Podczas gdy muzykolodzy i wielbiciele klasyki będą odsądzać trio od czci i wiary i palić jego nagranie na stosach, reszta może z dala od ognisk zasłuchać się w niebanalną muzykę, która cieszy tym bardziej, że powstała z inicjatywy dopiero zaczynającego swoje działania na szerszej scenie jazzowej perkusisty Bartka Korelusa. Inicjatywa inicjatywą, ale gdzieś intuicja mi podpowiada, że w całości przedsięwzięcia jednak mocno brał udział Mateusz Kołakowski – pianista również bardzo młody, ale już nieporównywalnie bardziej od Bartka doświadczony i zapoznany. Mamy tu dobre i mądre granie. Robi odrobinę sądzę mniejsze wrażenie niż ich koncert na zakończenie jednego z dni Warsaw Summer Jazz Days, bodaj dwa lata temu, ale wówczas byliśmy bardzo spragnieni czegoś co uratuje festiwalowy dzień. Tutaj nikt i nic niczego ratować nie musi, więc walor jazzowych sanitariuszy odpada, a i tak słuchając płyty mam wrażenie kontaktu, że z czas jaki trio spędziło z Schoenbergiem zdecydowanie nie był czasem straconym, a i mój w żadnym wypadku również.

 

Stanisław Słowiński – Landscapes Easy to Explain (Hevhetia) ***

W tym zespole Stanisław Słowiński wygrał 39 edycję Jazz Juniors. Z tym zespołem, już po wygranej, wszedł do nagraniowego studio i jeszcze raz nagrał muzykę, która już wcześniej była gotowa, ale nie w oczekiwanej jakości ( to także była cześć nagrody turnieju). Album w końcu powstał i jak wiele płyt polskich jazzmanów wydała go słowacka firma HEvhetia. I dobrze się stało, bo to dało szansę, że muzycy nie zostaną ze swoją płytą pozostawieni sami sobie i krążek będzie promowany. A to ważne, bo wydanie płyty to nie zwieńczenie procesu a punkt wyjścia do dalszych działań.

I gdzieś mam nadzieję, że te działania się z jednej strony powiodą i Stanisław stanie się, także dzięki działaniom menagementu Jazz Juniors i kontaktom z Hevhetią muzykiem bardziej niż jest znanym i, że być może stanie się to szybciej i odbędzie bezboleśnie niż to ma miejsce w przypadku większości młodych bandów. Mam też przekornie nadzieję, że nie stanie się za szybko, bo wówczas może nastąpić uderzenie wody sodowej do głowy. A to byłoby niedobre. Patronujemy tej płycie i jest to nasz akt wiary, że przyszłe dokonania Stanisława Słowińskiego będą coraz bardziej zamaszyste i głębokie. Już jest nieźle, a wierzymy, że będzie jeszcze lepiej.

 

Jerzy Milian Music for Mr. Fortuna (Fortuna Music) *

Nie ulegajcie wrażeniu, że na tej płycie gra Jerzy Milian, postać w historii polskiej muzyki jazzowej i rozrywkowej arcyważna. Nie ma go. Są jego kompozycje, z różnych okresów i te jazzowe i te nie jazzowe wcale. Jest ich 10 w tym kompozycja napisana dla Macieja Fortuny przez pana Jerzego. Jest też zespół ośmioosobowy z Krzysztofem Dysem na fortepianie , Kubą Mielcarkiem na kontrabasie, rzecz jasna Maciej Fortuną na trąbce i jeszcze pięcioma nie znanymi mi za bardzo muzykami.

I gdy tak przysłuchuję się tej płycie to odnoszę coraz częściej wrażenie, że więcej na niej nie ma niż jest i że wcale nie powstała z wielkiej fascynacji muzyką pana Miliana, choć wierzę, że spotkanie z nim na jednej scenie mogło być dla Maciej Fortuny przeżyciem ważnym. Ale tej wagi tu nie słyszę. Nie słyszę też jakiegoś szczególnego powodu, dla którego ta muzyka została zagrana. O ile oczywiście za szczególny uznamy powód głęboko artystyczny.

Ale niezwykłości przydaje jej bezwzględnie forma wydawnicza (okładka składa się w trójkąt równoboczny, a po rozłożeniu jest kołem) oraz fakt wydania jej także w aplikacji umożliwiającej sterowanie głośnością, szybkością odtwarzania każdej ze ścieżek, zapętlania wybranych fragmentów muzyki, a także wyposażenie jej w partie nutowe na wypadek gdyby ktoś chciał z zespołem sobie zagrać. Ale po co grać tę muzykę z tym zespołem?

 

Maciej Fortuna – Tribute to Andrzej Przybielski (Fortuna Music) **

Ten album mnie zezłościł. Może nie tak, żeby wywołać agresję, ale na pewno na tyle, że niesmak pozostał. Dlaczego? Ano dlatego, że z muzyką Andrzeja Przybielskiego, tak sądzę, trzeba obchodzić się delikatnie. Mocno zastanowić czym była, co znaczyła przede wszystkim dla samego Andrzeja, w jaki sposób o muzyce myślał, z jakich powodów ją grał, skąd brała się jej przejmująca prostota, olśniewająca czystość.

Gdy tego się nie uczyni, a tu sądzę nie zostało nawet wstępne podejście do tego wykonane, wówczas ta muzyka staje się jak standard zagrany z rozpędu, bez istotnego powodu. Bo się potrafi, bo to dobrze wygląda, bo można sobie przy tej okazji przypisać coś na wyrost. Bo pewnie rośnie ego, powiększa dossier, wydłuża CV i w końcu też jest jak zamarkować atencję do polskiej muzyki jazzowej i kluczowych jej postaci, a więc zarobić też kilka punktów w urzędniczym rankingu. Czy jednak na pewno chodzi tu o muzykę? Czy rzecz dotyczy muzyki czyli czegoś, o co tak bardzo chodziło Andrzejowi Przybielskiemu, który przecież na swoich powietrznych trąbeczkach latał bardzo bardzo wysoko, malował jak nikt inny i wcale nie ślizgał się po muzyce.

 

Maciej Fortuna International Quartet – Zośka (Fortuna Music) **

Słuchanie ostatnich płyt Macieja Fortuny skłoniło mnie także do powrotu do nieco wcześniejszego albumu sygnowanego nazwiskiem trębacza. Przyznać trzeba, że aktywność Macieja jest zdumiewająca, projekty akustyczne elektryczne, jazzowe, z Krzysztofem Pendereckim w tle, z Wisławą Szymborską, polskie, triowe, kwartetowe i etniczne z zagranicy i z kraju.

Zośka jest właśnie o polskiej ludowej muzyce i z Zośką jest podobnie jak z Tribute To Andrzej Przybielski. Sprawia ona na mnie wrażenie płyty zrobionej bardzo szybko i podobnie jak tamta, chyba bez domyślanego muzycznego powodu i nie wierzę, że z gębokiej fascynacji polską muzyką ludową. Jest jeszcze dodatkowo dziwacznie nagrana albo zmiksowana. Jakby też i pod tym względem nie za bardzo dopracowana, a przecież studyjna i bez wątpienia był czas postarać się, żeby brzmiała chociaż przyzwoicie. A może w tym biegu wydawniczym nie było tego czasu?

 

Nika Lubowicz – Noc w Betlejem (Fortune) **

A teraz remanent poświąteczny. Świątecznych płyt słucha się w święta. Jasne! Pytanie tylko po co? Bo lubimy Kolędy i pastorałki. Bo to okres do tego odpowiedni? Bo w tym czasie tylko Kolędy smakują jak kutia czy karp smażony? Być może. Powiedzcie szczerze, naprawdę lubicie zasiąść obok choinki, wpatrywać się w migoczące światełka i ozdoby, i jak już przedwigilijny ferwor ustąpi posłuchać sobie kolęd i pastorałek?

Ja nie lubię, ale przed świętami Bożego Narodzenia, bożonarodzeniowe płyty się mnożą cudownie. Nauczony doświadczeniem świątecznych płyt, przez lata nabywanych, postanowiłem rozłożyć wokół siebie zasieki. Za słabe widocznie bo jednak od czasu do czasu coś przez nie przechodzi. W tym roku przedarła się Nika Lubowicz z rodziną.

Nie odmawiam nikomu chęci spełniania swoich marzeń z dzieciństwa, pielęgnowania pamięci tym bardziej, a już na pewno muzykowania z najbliższymi, nieważne czy tak jak w klanie Lubowiczów są to najbliżsi bardzo muzykalni czy w ogóle muzykalni nie są jak w większości rodzin.

Ale czy nie mogłyby takie muzyczne spotkania pozostać nietknięte rejestracją? Rzadko zawierają muzykę, z którą chciałby się pozostać. Rzadko też wprawiają w odświętny nastrój. Robią za to coś bardzo niepożądanego, przynajmniej w mojej głowie. Sprawiają, że zanika świąteczna atmosfera. Że robi się zamiast uroczyście i ciepło banalnie i obojętnie. Lampki na choince drażnią, a upragniony czas domowej wyjątkowości robi się zwykły.    

 

I na koniec, żeby zapomnieć o świątecznej atmosferze trzy płyty z Multikulti, zapewne jednego z najważniejszych polskich wydawców. Dwie z nich nie trafiły na recenzencki stół z obowiązku recenzenckiego, ani też z konieczności odnotowania, że powstały. Trafiły z powodów niekoniecznie muzycznych, a jeśli już, to wcale nie nazwisko lidera do recenzji inspirowało.

 

Artur Tużnik Trio (Multikulti) ***1/2

Powodem, zatrzymania się nad tą płytą była nie tyle postać Atura Tuźnika, który albumem tym debiutuje w roli lidera. Powodem była okładka. Gdzieś jużpodobną widziałem bez dwóch zdań. Olśnienie przyszło już po chwili. Przed wieloma laty trafiła w moje ręce płyta innego tria What We Live z gościnnym udziałem dwóch wspaniałych trębaczy Dave’a Douglasa i Wadady Leo Smitha zatytułowana Trumpets. Piękny album, który zapadł mi w pamięć, zawierający muzykę, której do dzisiaj nie chciałbym się pozbywać ze swojego otoczenia. Nie ma sensu jej opisywać i porównywać z frontem płyty Atura Tużnika. Sami oceńcie czy nie wydaje Wam się grafika tamtego albumu podobna?

 

Zacząłem więc słuchanie płyty Artura Tuźnika najpierw z dobrymi skojarzeniami wokółokładkowymi, z czasem z przyjemnością płynącą już z samej muzyki. Tak, to bezwzględnie dobra płyta. Rzetelna, liryczna i refleksyjna, ale nie taka na zimowe wieczory, służąca za miękki kocyk, ale zastanawiająca i rodząca też pytanie. Co może stać się z muzykiem, kiedy zaczerpnie wiedzy w innej niż nasza krajowa rzeczywistości, kiedy pobędzie w otoczeniu innego u nas myślenia o edukacji, zanurzy się w już w murach uczelni w bezkresie muzyki.

Sądzę, że wówczas otwierają się uszy i otwiera się głowa. Nie mam intencji krytykować polskiego jazzowego szkolnictwa, ani też deprecjonować tych, którzy postanowili nie jechać do Danii na studia, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że stamtąd wychodzą muzycy odważniejsi, bardziej nieco świadomi.

Z ciepłym zaciekawieniem przysłuchuję się pianistyce Artura Tużnika, a jego cenię za to czego bardzo rzadko mogę doświadczać w kontaktach z młodymi, ale nie tylko młodymi pianistami, a mianowicie umiaru i panowania nad ekspresją. Nie chce powiedzieć, że Artur wprowadza do swojej gry autocenzurę, o nie! Ale też chyba nie ulega nagłym porywom emocji. Słucha, myśli, czuje i daje czas zabrzmieć dźwiękom, pozwala im nabrać znaczenia. To piękna cecha i może go zaprowadzić, a w konsekwencji także i nas w piękne miejsca.

 

Switchback - Live In Ukraine (Multikulti) ****

Było nagranie studyjne teraz jest koncertowe. Kto lubi Switchback z Wacławem Zimplem, Marsem Williamem, Hilliardem Greenem i Klausem Kuglem ten chwyci za płytę i nie odda nikomu. Kto nie lub,i zachęcanie go do czegokolwiek mały ma sens i jest raczej stratą czasu. Ale kto nie zna, a odnotował, że Wacław, wydał ostatnio bardzo podziwiane płyty Lines i LAM i odebrał niedawno Paszport Polityki powinien po ten album sięgnąć. Żeby wiedzieć skąd Wacław Zimpel się wziął, jaką przechodził drogę, czego dotykał, w czym się zanurzał i co zgłębiał.

Na Live In Ukraine usłyszy tu Wacława w kontekście zdecydowanie jazzowym, już bardzo nie mainstreamowym, ale także jeszcze dość dalekim od abstrakcji i oderwania od kompozycyjnego szkieletu. Co więcej w znakomitym i uznanym towarzystwie artystów, którzy estetykę free jazzową uczynili pasja swojego życia.

Switchback to band, który brzmi za każdym razem inaczej. To band specyficznych relacji pomiędzy jego członkami, relacji dynamicznych, nieustannie zmieniających się i przez tę ruchliwość bardzo interesujących.

 

Radek Wośko Atlantic Quartet - Atlantic (Multikulti) ***

Po drugie z recenzowanych wydawnictw z Multikulti, nie sięgałem z powodu perkusisty i lidera Radka Wośko. Wiem to niesprawiedliwe, bo to właśnie on w zadał sobie trud kompozytorski i logistyczny, żeby dostarczyć zarówno utworów na płytę, jak i zgromadzić stosowny skład do ich nagrania, ale tak się nie stało. 

Atlantic trafiła do odtwarzacza z powodu Mariusza Praśniewskiego, którego w 2015 roku podczas wybornego koncertu w ramach festiwalu Jazz Juniors  miałem okazję słuchać na żywo w zespole jednego z najświetniejszych wokalistów dzisiejszego jazzu Grzegorza Karnasa, i którego gra zrobiła na mnie niemal tak duże wrażenie, jak śpiew i muzyka samego lidera.

Nie będę ukrywał, że gdzieś podświadomie chciałem usłyszeć na płycie Atlantic, coś z tamtego wieczoru, coś z tamtej ekspresji i ruchliwości kontrabasowego akompaniamentu. Nie usłyszałem, ale prawdą jest też, że nie sposób porównywać muzyki Karnasa i Wośko, a zatem nie sposób oczekiwać, że udała kontrabasisty będzie w jakikolwiek sposób podobny.

Co kompletnie nie przeszkadza uznać Atlantic za dobrą płytę. Płytę, w której drummer nie jest królem balu i nie sadzi się jak paw, próbując udowodnić wszystkim, kto rządzi. Ustępuje pola izraelskiemu gitarzyście Gilada Hekselmana, co tym ciekawsze, że w gronie muzyków zaproszonych do nagrania płyty jest całkiem niezły pianista Søren Gemmer i mogłoby wydawać się naturalne, że sprawy pomiędzy gitarą i fortepianem będą rozgrywać się w większej równowadze.

Otwarte pozostaje pytanie co oznacza tytułowy Atlantic funkcjonujący także nazwie bandu. Sam Wośko co prawda wyjaśnia to w króciutkiej liner note i wskazuje na środek oceanu, jako przestrzeń wspólną pomiędzy odwiedzanymi przezeń miejscami w tym Afryki, USA czy Danii, w której na stałe rezyduje. Przestrzegałbym jednak myśleć o Atlantic, jak o płycie z podtekstem etnomuzykologicznym. To nowoczesne, ułożone w kompozycje jazzowe rzetelne granie.