Dziewięciu gniewnych muzyków – ostatni dzień z To Tu Orchestra

Autor: 
Krzysztof Wójcik

Uwaga – będzie to relacja entuzjastyczna, uprzedzam czytelnika. Cóż to były za szalone wieczory! Podejrzewam, że każdy kto miał przyjemność uczestniczyć w trzydniowym, osobliwym przeobrażeniu indywidualnych muzycznych atomów w jeden, spójny koncertowy organizm,  przyzna że mieliśmy do czynienia z wydarzeniem absolutnie wyjątkowym. Nie chcę pisać „niepowtarzalnym”, wszak mam nadzieję na wzrost podobnych inicjatyw w przyszłości – doskonałych improwizatorów szczęśliwie w Polsce nie brakuje. Zanim przejdę do sedna, krótko o wadach. Ja z To Tu Orchestra przegrałem. Konkludując relację wtorkową nieśmiało zasygnalizowałem - skądinąd poważne - wątpliwości odnośnie finału przedsięwzięcia. Dziś wszelkie obawy zostały rozwiane, już dawno tak bardzo nie cieszyłem się z przegranej. Orkiestra pod wodzą Wacława Zimpla rozłożyła mnie na łopatki, choć dziwne to rozłożenie, które pozwala klaskać na stojąco...

Pardon To Tu przeżyło w środę prawdziwe oblężenie. Środa jest środkiem tygodnia – wielu osobom przyjść nie jest łatwo – a jednak. Orkiestra zaczyna powoli zdobywać rozgłos i zainteresowanie, które mam nadzieję przełoży się na żywotność i płodność projektu. Nadmierna punktualność zapewniła mi i tym razem dogodne miejsce, o które już po 20 nie było wcale łatwo. Napięcie wisiało w powietrzu. To już nie był wieczór koncertowych prób, cząstkowych jamów mniejszych składów, za chwilę miało się okazać jak dziewięcioosobowe założenie kompozycyjno-koncertowe sprawdza się w pełnej krasie. Właściwie dopiero teraz, po dwóch dniach wyczekiwania, miała nastąpić premiera To Tu Orchestra. I tak jak warszawski klub był dla muzyki swego rodzaju inkubatorem, pozwalającym na stopniowy rozwój idei, a publiczność  pełniła rolę siostry położnej, pod której czujnym okiem każdego wieczoru  dochodziło do narodzin nowych pasjonujących rezultatów. Po dwóch „porodach generalnych”, przyszedł czas na faktyczny. Pisze tę relację z perspektywy osoby, która towarzyszyła muzykom każdego wieczoru, obserwując stopniową ewolucję interpretacji kompozycyjnych pomysłów Zimpla i jestem prawdziwie wzruszony i dumny, że miałem przyjemność brać w tym udział.

 Po mniej więcej pół godzinie cyklicznych prób dźwięku poszczególnych muzyków, na scenę wkroczyła cała dziewiątka. Na pierwszym planie instrumenty dęte dzierżone kolejno przez Zimpla, Strycharskiego i Postaremczaka, obok nich kontrabas Wojtka Traczyka. Przed każdym z nich stał stojak na nuty, element który podczas pierwszych dwóch wieczorów był nieobecny. Na lewym skraju sceny miejsce zajął Jacek Kita, za „sekcją dmuchaną” ulokował się Mike Majkowski wraz z Maciejem Cierlińskim. Obaj zostali spięci klamrą perkusyjnych zestawów Szpury i Zemlera (który tego wieczoru obsługiwał również ksylofon). Zdaje się, że nikogo nie pominąłem. Początkowa prezentacja muzyków jest dla mnie o tyle ważna, ponieważ w dalszym ciągu tej relacji nie chciałbym pisać o nich jako o jednostkach, lecz kolektywie artystycznych indywiduów, o Orkiestrze, która pod batutą kapitana Zimpla gra do jednej bramki.

Był taki film „Dwunastu gniewnych ludzi” z 1957 roku, dzieło z rodzaju obrazów gadanych, lecz nie przegadanych. Nie chcę uchylać rąbka przed czytelnikami niezaznajomionymi, ale każda z postaci pojawiających się na ekranie miała swoją niepowtarzalną rolę, bez której całość nie oddziaływałaby z równą mocą. Struktura filmu została oparta na zestawieniu nie zawsze silnych, lecz odrębnych i charakterystycznych osobowości i być może właśnie przez ilość zestawień, obraz ten trafia do tak wielu osób, pozwala odnaleźć się w różnych perspektywach opowiadanej historii, zająć stanowisko w szeregu sporów perfekcyjnie napisanych dialogów. Dlaczego piszę o filmie zamiast o muzyce? Otóż „Dwunastu gniewnych ludzi” jest dla mnie jednym z kilku filmów o wartości absolutnie uniwersalnej, którą jest w stanie docenić każdy wrażliwy odbiorca nie tyle kina, co w ogóle kultury. Wrażenie bardzo podobne wywarła na mnie wczorajsza muzyka, której struktura, operująca wieloma językami zarówno osobowości instrumentalistów jak i stylistyk pobrzmiewających w tle, pozwalała na podziwianie rozwijającej się dźwiękowej opowieści o równie uniwersalnej wartości, wychodzącej ponad stylistyczne podziały. Jedynym tropem interpretacyjnym jaki słuchacz mógł otrzymać przed serią występów (oprócz znajomości twórczości poszczególnych muzyków) był amerykańskim minimalizmem spod znaku Reicha, Younga, Riley’a.   Muzyka rozpoczęła się od motywu pianina, które z wolna hipnotyzując słuchaczy, pomału wprowadzało wszystkich zebranych do świata opowiadanego przez To Tu Orchestra. Kolejne instrumenty dołączały się po naprawdę dłuższych chwilach, pozornie grając motyw niezwykle podobny (Reich!), który niespodziewanie zaczynał nadawać całości zupełnie nowy ton, otwierać nowe perspektywy. W pewnym sensie powtarzalność motywów pierwszych kilkunastu minut pierwszej kompozycji dawała niesamowite pole dla indywidualnej wyobraźni słuchaczy. Zanim dołączały się kolejne instrumenty, ja już słyszałem muzykę, snułem domysły odnośnie potencjalnych kierunków w których może ona podążyć, jednocześnie cierpliwie czekając na faktyczny rozwój wypadków. Z bardzo podobnym zabiegiem słuchacze mogli mieć do czynienia na koncercie Josha Abramsa i jego Natural Information Society – on również nie ukrywa silnych inspiracji minimalistyczną muzyką repetywną. Dalszy ciąg koncertowej narracji ujawniał coraz to bogatsze spektrum barw obecnych w palecie środków wyrazu To Tu Orchestra. Minimalizm, wydawać by się mogło tak daleki od spontanicznej, free jazzowej improwizacji, poprzez elementy jawnie przywołujące na myśl muzykę wschodu, doczekał się podczas trwania pierwszej kompozycji ekstatycznej syntezy tych trzech wspomnianych nurtów. Od bardzo czujnego, skupionego grania instrumentów (trochę jak w kanonie), z minuty na minutę poszczególne wypowiedzi artystów zdawały się coraz bardziej osobiste i odrębne, jednak splecione wspólnie, zebrane na jednej scenie w ramach jednej kompozycji. Tak jakby słuchacz od początku występu obserwował powolne narodziny kolektywnej muzyki kreatywnej atom po atomie. Fascynujące doświadczenie. Instrumenty przekrzykujące się, zdające się mówić treści odrębne, a jednak tak bardzo wspólne – dziewięciu gniewnych muzyków.

Kolejna kompozycja, notabene zadedykowana gospodarzowi Pardon To Tu, była w swej  strukturze o wiele mniej linearna. Równie spokojny początek o wiele szybciej przerodził się w dialog poszczególnych bohaterów. Bez wątpienia ta część koncertu dawała więcej pola do popisu solistom. Właściwie każdy z artystów doczekał się swojej chwili na muzyczny monolog.  Były to momenty których z kolektywu wyłaniał się główny bohater. W chwili obecnej analiza każdego instrumentalisty nie ma większego sensu, ponieważ brawa należą się absolutnie wszystkim. Pomijając fakt autorstwa kompozycji, Wacław Zimpel nie dominował na scenie (może z wyjątkiem autorytarnego gestu kończącego występ), był natomiast elementem zgranej dźwiękowej machiny – orkiestry.

To Tu Orchestra nie ma absolutnie nazwy przypadkowej. Po pierwsze miejsce, rzecz wiadoma i jakże chlubna dla lokalu przy ulicy Grzybowskiej, jednak ja chciałbym się skupić przez chwilę na samym słowie „orkiestra”. Muzycy nie zaprezentowali na scenie stricte improwizowanych dzieł, były to kompozycje przemyślane, w dużej mierze przećwiczone. Słuchacze nie zostali również skonfrontowani z czystą muzyką współczesną, choć bardzo wiele elementów takowej można by było wyszczególnić. To Tu Orchestra jest tworem łamiącym gatunki muzyczne, swoistą hybrydą mówiącą własnym, całe szczęście nienazwanym językiem, który ma jednak siłę potężną i subtelną, momentami brutalną, choć w początkach swych delikatną. Prawdopodobnie dlatego opowiadając ludziom o środowym koncercie, nie używam słów jazzowy, improwizowany, czy jakikolwiek inny. Środowy występ w Pardon To Tu, choć chyba bardziej adekwatnymi słowami byłoby „muzyczne wydarzenie”, był przede wszystkim doświadczeniem fantastycznej muzyki, której moc jest w stanie oddziałać na każde wrażliwe ucho. Muzyki przez duże „M” jakkolwiek trywialnie wobec samego zjawiska by to nie zabrzmiało.

Kończąc tę relację, która niestety przybrała bardziej formę wywodu, chciałbym wszystkich czytelników bardzo gorąco zaprosić na sobotni koncert To Tu Orchestry w warszawskim CSW. Mam nadzieję, że powyższe słowa będą wystarczającą zachętą do podjęcia wyzwania jakie rzuca słuchaczom Wacław Zimpel z kolegami. Gwarantuję, że się nie zawiedziecie!