Dabus, Budyń – Kosmos Kosmos

Autor: 
Krzysztof Wójcik

Dość rzadko na warszawskiej scenie muzyki improwizowanej pojawiają się wieczory kiedy trzeba dokonać wyboru pomiędzy występami mającymi miejsce w tym samym czasie. I choć renoma nazwisk mających się pojawić w środę w Pardon To Tu przyciągała niczym silny magnes, postanowiłem ostatecznie skorzystać z opcji nieoczywistej i zobaczyć na scenie zespół będący dopiero na początku swej muzycznej drogi.

Warszawski Dabus, przed usłyszeniem pierwszych dźwięków na próbie w Kosmos Kosmos, był mi znany jedynie z trzech kompozycji zamieszczonych przez muzyków w Internecie. Proste, powoli narastające tematy zanurzone w łagodnym, psychodelicznym sosie zaintrygowały mnie w stopniu zadowalającym. Scena jednak, szczególnie w przypadku debiutantów, często weryfikuje potencjał zaprezentowany w nagraniach... Dodatkowym smaczkiem wieczoru – wyjątkowego dla muzyków z racji premiery płyty – miał być gościnny występ Jacka „Budynia” Szymkiewicza na instrumentach dętych (w zastępstwie saksofonistki Miszy Mazurek). Dźwiękom płynącym ze sceny towarzyszyć miały ponadto wykonywane na żywo wizualizacje kolektywu Malarze. Wszystkie te czynniki wprawiły mnie w stan, nazwijmy to, stonowanej ekscytacji. Czy obok wszystkich okoliczności zewnętrznych sama muzyka nie zostanie zepchnięta na plan dalszy?

Po krótkiej, rzeczowej, nieco podpowiadanej przez Budynia konferansjerce zespół ruszył (na początku bez Malarzy). Motoryczna, bardzo poukładana gra sekcji rytmicznej Olka Orłowskiego i Krzysztofa Pożarowskiego nadawała formie muzycznej wyrazisty puls. Gitara obsługiwana przez Macieja Szwarca bardzo szybko zaczęła pozytywnie zaskakiwać. Muzyk grając dość proste motywy, chętnie zapuszczał się w rejony dźwiękowej abstrakcji wykorzystując zagrywki nieoczywiste, eksperymentalne, nadające trochę post-punkowemu brzmieniu sekcji zupełnie nowy wymiar. Co istotne w poszukiwaniach tych rzadko zapędzał się w uliczki bez wyjścia. Gdy do muzyki doszły wizualizacje Malarzy, całość zaczęła mi się kojarzyć z klimatami lat 60. i wczesnym obliczem Pink Floyd, kiedy to Brytyjczycy (jeszcze pod wodzą Syda Barretta) mając za nic ograniczenia natury technicznej, bądź warsztatowej, zapuszczali się w rejony mocno awangardowej psychodelii, która już nigdy później nie objawiała się u nich w tak otwartej formie. Absolutnie wolne skojarzenie.

Zaproszenie do współpracy Budynia mogło się zdawać ryzykownym posunięciem. Młody, choć już nieco zaprawiony koncertowo zespół Dabus nie pozwolił aby starszy kolega skradł im występ. Zestawienie muzycznych światów zadziałało na zasadzie synergii, zarówno Budyń jak i Dabusjanie (?) zdawali się czerpać ze wspólnej gry niekłamaną przyjemność, pozbawioną czołobitności. Szymkiewicz wniósł do muzyki dużo ciekawych brzmień grając na zmianę na saksofonie, flecie, tamburynie. Jednocześnie nie wychodził przed szereg, trzymając się dość luźnych, choć zarazem czytelnie nakreślonych przez zespół ram kompozycyjnych. Saksofon bardziej akcentował linię melodyczną, sporadycznie uprawiając meandryczną ekstrawersję  – umiar. Poszczególne kawałki tętniły życiem, a za każdym razem kiedy już zaczynały się robić przewidywalne muzycy wykonywali niespodziewaną woltę. Trans przeradzał się w punkowe uderzenie i odwrotnie, bez przegadania. Urywane dźwięki grane przez Budynia na flecie w połączeniu z motoryczną grą Orłowskiego brzmiały momentami jak żywcem wyciągnięte z pierwszych, jeszcze krautrockowych płyt Kraftwerk, natomiast melodyczne, głębokie pochody basu Pożarowskiego przywoływały niekiedy skojarzenia z dubem. Elektronika z umiarem wplatana w całość przez Szwarca wraz z jego otwartym, intuicyjnym podejściem do gry na gitarze bardzo udanie korespondowały z nazwą klubu, w którym przyszło Dabusowi promować swą debiutancką płytę. Szczerze mówiąc jedyną większą dziurą w stogu siana była dla mnie oprawa wizualna Malarzy, która dość mocno odbiegała od obrazów, które pojawiały się pod wpływem muzyki w mojej głowie po zamknięciu oczu. Co nie zmienia faktu, że sam pomysł urozmaicenia przekazu, jak i widoczna niekiedy reakcja muzyków na rzucane na ekran obrazy, okazał się ciekawym posunięciem, choć jak dla mnie nazbyt chaotycznym, będącym wartością dodaną, bez której sama muzyka świetnie obroniłaby się sama. Muzycy zagrali jeden bis, zapraszając słuchaczy do wspólnego... zajęcia pozycji siedzącej.

Zespół Dabus po środowym koncercie zapisał się w mojej pamięci bardzo pozytywnie. Muzycy zaprezentowali ciekawą wypadkową różnych muzycznych stylistyk, która w połączeniu z solidnym, energetycznym wykonaniem bardzo dobrze rokuje na przyszłość. Pozostaje mieć nadzieję, że Dabus nie zatraci swego oryginalnego, eklektycznego zacięcia na rzecz schlebiania gustom gatunkowo ograniczonym, a swoją muzykę popchnie w stronę bardziej otwartą i nieprzewidywalną. Wszak autentyczna stylistyczna hybryda, to pierwszy krok na drodze do poszukiwania własnego, niepowtarzalnego brzmienia. Pod tym względem zespół Dabus wszedł na właściwy szlak, choć jest to ścieżyna kręta i bez wątpienia więcej na niej kolców niźli róż. Co będzie dalej? Czas pokaże.