Jazz Jantar: Mistrzostwa w grze na trąbce
Dobrze jest znaleźć się jesienią z powrotem w gdańskim Żaku, na kameralnym festiwalu, który potrafi wypełnić siedzibę klubu po brzegi. Drugiego wieczoru na Jazz Jantarze głośne nazwiska dwóch amerykańskich trębaczy - Dave'a Douglasa i Terence'a Blancharda - były dokładnie tym, czego spragnieni żywej muzyki na wysokim poziomie trójmiejscy fani potrzebowali. O rasowy jazz tu szło, i taki właśnie otrzymaliśmy.
Biorąc pod uwagę dość odmienną drogę artystyczną, jaką przebyli obaj bohaterowie niedzielnych koncertów, niewielu mogło się spodziewać, że w listopadzie 2013 roku muzycznie znajdą się tak relatywnie blisko siebie. Dave Douglas, który lata całe spędził w środowisku związanym z Johnem Zornem i nowojorską awangardą i Terence Blanchard – jazzman pełną gębą, gatunkowy purysta z krwi i kości, wystąpili jeden po drugim z repertuarem który, mimo wszystkich małych i średnich, właściwych dla idiomu obu artystów, odmienności, zaskoczył dość jednolitym wydźwiękiem.
Kończący w Gdańsku międzynarodową trasę promującą swój drugi album "Time Travel" nowy kwintet Dave'a Douglasa zagrał koncert, który najoględniej określić by można jako rzetelny - co w ich kontekście nie do końca satysfakcjonuje. Zdaje się, że jest to niestety kwestia nie wykorzystującego pełni ogromnego potencjału młodych muzyków repertuaru, gdyż każdy z nich jest talentem znakomitym i ich niespożytą energię było na scenie i widać i słychać. Mimo dwóch tygodni spędzonych w niełatwych warunkach trasy koncertowej zespół grał z werwą: uwagę zwracał saksofonista Jon Irabagon, z przyzwyczajenia w partiach improwizacyjnych przemycający pastiszowe wersje jazzowych standardów (celuje w tym fachu grając z Mostly Other People Do The Killing), oraz twardo i pomysłowo szafujący uderzeniami świetny perkusista Rudy Royston. Wykazać mogła się pochodząca z Indonezji, wychowana w Australii kontrabasistka Linda Oh, która jako jedyna zagrała fragment całkowicie solo. Niczego nie można zarzucić też trąbce lidera, a także wszyscy popisali się szalonymi improwizacjami, jednak koncertowi zbywało nieco na dramaturgii. Zakorzenione w klasyce lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, proste kompozycje przeplatane hymnami gospel (pochodzącymi z ubiegłorocznego debiutu grupy, Be Still) trzymały równy poziom, choć po artyście z dyskografią Dave'a Douglasa oczekiwałoby się większych odskoków od tzw. „normy”.
Inaczej ma się rzecz z Terencem Blanchardem. Ten normy ma tak wysokie, że odskoków nie potrzebuje i fakt ów udowodnił na scenie Żaka nad wyraz jasno. Podobnie jak nowojorczyk, za towarzystwo obrał on trio młodych, zdolnych muzyków w osobach Michała Wróblewskiego (fortepian) Michała Jarosa (kontrabas) oraz Pawła Dobrowolskiego (perkusja).
Polacy występują w tym składzie od jakiegoś już czasu i osiągają na krajowych scenach znaczne sukcesy, jednak od pierwszej chwili oczywistym było, że to Blanchard jest tu postacią kluczową. Jego znakomicie osadzony dźwięk, siarczyste, znamionujące zarówno wielki kunszt i pasję partie przyćmiły naszych jazzmanów – nie dlatego bynajmniej, iżby Amerykanin dążył do podkreślenia swej nad nimi przewagi (było wręcz przeciwnie) lecz dlatego, że lat doświadczenia i doskonałego ogrania ukryć po prostu nie sposób. Zespół w miarę możliwości dotrzymywał mistrzowi kroku, grano kompozycje zarówno Wróblewskiego jak i Blancharda (te drugie w przeważającej części pochodziły z albumu „Magnetic”), i można było się w tym stylowym graniu rozsmakować. Terence grał szlachetnie, ale i daleki był od sztywnej elegancji – nie trzymał się w ryzach ani chwili dłużej, niż było mu to potrzebne. Czuć było, że jest po prostu sobą: oddanym miłośnikiem jazzu, na którego wciąż działają rzeczy takie jak czar starej szkoły czy atmosfera późnonocnych jamów. Najbardziej porywającym momentem wieczoru była właśnie „bitwa”, w którą udało mu się wciągnąć Pawła Dobrowolskiego. W środku jednego z utworów Terence Blanchard podszedł do zestawu perkusyjnego i jął wydawać rwące strumieniowe pasaże, jakby wyzywające młodego muzyka na pojedynek. Paweł Dobrowolski podjął rzuconą rękawicę i zawzięty pojedynek trwał dłuższą chwilę, a zacięcie perkusisty wypisane na jego twarzy świadczyło o potężnym wysiłku, ale dał on efekt w postaci uznania jednego z największych trębaczy świata. Zdarzenie na pewno zaprocentuje podczas dalszej części trasy Blancharda z owym triem, czego publiczności kolejnych ich koncertów z całego serca życzę. Tymczasem my, tu w Gdańsku, czekamy na kolejny JazzJantarowy – długi, bo aż czterodniowy – weekend!
Między 8 a 11 listopada w ramach festiwalu Jazz Jantar w klubie Żak wystąpią m.in. The Necks, Medeski, Martin & Wood, Craig Taborn, Christian Scott, Manu Katche czy Adam Bałdych. Więcej informacji tutaj.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.