No End

Autor: 
Kajetan Prochyra
Keith Jarrett
Wydawca: 
ECM
Data wydania: 
25.11.2013
Dystrybutor: 
Universal Music Polska
Ocena: 
4
Average: 4 (1 vote)
Skład: 
Keith Jarrett electric guitars, Fender bass, drums, tablas, percussion, voice, recorder, piano

Jazz potrzebuje ikon, którymi żywić będzie się popkultura. Ikona, z założenia nie może być zwyczajna. Musi przyprowadzić do studia nagraniowego lamę - jak Michael Jackson podczas sesji z Freddiem Mercurym, musi mieć sukienkę z surowego mięsa jak Lady Gaga, albo obsesyjnie nie tolerować kaszlu na swoich koncertach - jak Keith Jarrett.

W porównaniu z gwiazdami popu, rocka czy hiphopu muzycy jazzowi wypadają na ogół blado - może z wyjątkiem Milesa Davisa i jego towarzyszy broni przez 30, 40, 50 lat… Na szczęście jest Keith Jarrett. Jak w słynnym żarcie: Chick Corea, Herbie Hancock i Keith Jarrett spotykają się w niebie. Corea mówi: "Słuchajcie, ponoć Bóg powiedział, że jestem najlepszym pianistą na świecie". "Nie, nie, nie - odzywa się Hancock - to o mnie Bóg tak powiedział". "Koledzy - mówi wreszcie Jarrett - niczego takiego o żadnym z was nie mówiłem”. Są muzycy i jest Jarrett. Są tria fortepianowe - i jest trio Jarretta. Są recitale solo - i jest koncert koloński. Prawda to czy przesada - nie w tym rzecz, ważne, że mamy żywą ikonę.

W minionym roku do sklepów trafiło aż 5 płyt ikony. Część - „Bregenz / Munchen” i „Hyms Spheres” to wznowienia nagrań archiwalnych, które ukazały się dotąd tylko na analogu. Mieliśmy jednak nowe nagranie trio - Somewhere jak i premierowy materiał klasyczny: 6 sonatin Bacha na skrzypce i fortepian. Do kompletu zabrakło jedynie kolejnego recitalu na fortepian solo. I wszystko niejako zgodnie z planem. Aż tu nagle…

No właśnie. „No End” jest pierwszą od bardzo dawna ekscytującą płytą Keitha Jarretta. Uznanie, szacunek, czasem podziw - jasne, ale kolejne płyty pianisty nie zwykły wywoływać podniecenia, zaskoczenia, rozbawienia, może nawet fascynacji…

Oto po niespełna 30 lat Keith Jarrett postanowił upublicznić nagrania ze swojego domowego studia w New Jersey. Zamykał się w nim w lecie i grał na tym, na czym miał ochotę. W tym czasie działało już jego Standards Trio z Jackiem DeJohnettem i Garym Peacockiem - w sklepach było już 5 z przyszłych 21 ich wspólnych płyt. Jarrett w domu nie grał jednak „All The Things You Are”. Oplątany wszechobecnymi kablami chwytał elektryczną gitarę i… łapał flow.

Kable i przedłużacze walały się wszędzie. W rogu stała perkusja. Tabla i instrumenty perkusyjne wszelkiej maści rozłożone były po całym pomieszczeniu. Piękna czerwona gitara Gibsona stała na stojaku tuż obok klasycznego basu Fendera z jasnego drewna. Między gitarami i a perkusją stał drewniany stołeczek w tym samym kolorze - wspomina w książeczce do „No End” Jarrett - Materiał zarejestrowałem na dwóch magnetofonach firmy Tanberg. Najpierw nagrywałem coś na jednym, a potem, w słuchawkach, dogrywałem kolejną ścieżkę na drugim. I tak za każdym razem, gdy chciałem dołączyć kolejny ślad. Włączałem oba magnetofony i biegłem do studia grać. O dziwo podczas całej sesji żaden magnetofon ani razu mnie nie zawiódł, chociaż w studio nie było nikogo oprócz mnie.

Na „No End” muzyka płynie. To półtoragodzinny trans, czerpiący z brzmień rocka i wyobrażeń na temat muzyki plemiennej. I to chyba niekoniecznie jest świetna płyta. Jest jednak - przynajmniej dla mnie - ciekawsza niż wszystkie pozostałe 5 krążków Jarretta jakie ukazały się w tym roku. „No End” to album, w którym dostajemy muzykę - która urzeka. Nie jest wybitna, ale i tak zaprasza by wejść w jej świat, by poddać się rytmowi, by to puls, a nie zegarek był naszym miarnikiem czasu. Oprócz muzyki jest i słowo pianisty, który przecież nie jest robotem wyprodukowanym w monachijskiej fabryce samochodów do grania w Las Scalii czy Carnegie Hall. Jest człowiekiem, świadkiem czasów - Amerykaninem, który w latach 60tych był częścią kalifornijskiego Summer of Love, rezydentem Height-Ashbury w San Francisco, znanym wtedy jako Hashbury. Jarrett słuchał, a może i grał w parku z muzykami Jefferson Airplane czy The Mamas and the Papas. Pamięta ten czas (być może lepiej od innych, bo jak deklaruje nigdy nie brał żadnych narkotyków): Te kilka dekad temu coś takiego jak wolność nie było wcale czymś tak trudnym do wyobrażenia jak teraz. Dziś żyjemy w czasach boleśnie jednowymiarowych - pisze do nas Jarrett.
Muzyka „No End” ma być na to lekarstwem. 

Czy jest? Jego działanie jest niestety ograniczone długością dwupłytowego albumu. Może jednak ktoś po podaniu tej muzyki zerknie na świat szerzej albo głębiej? Na pewno jednak powinniśmy tak spojrzeć na Keitha Jarretta i jego twórczość. 

CD 1: Part I - X; CD 2: Part XI - XX