Marcin Olak Poczytalny - Pochwała ulotności

Autor: 
Marcin Olak
Zdjęcie: 

Zastanawiam się dlaczego, mówiąc o historii muzyki, wspominamy w zasadzie tylko kompozytorów. Od czasu do czasu zdarza się jakiś wykonawca, który, dajmy na to, zainspirował kompozytora czy zamówił jakieś ważne dzieło – ale to tyle. Od zawsze uczyłem się tak przedstawianej historii muzyki i w zasadzie niezbyt mnie to dziwiło… choć, gdyby się zastanowić nieco głębiej, można by przecież dojść do wniosku, że przecież kompozycja to nie jedyny sposób tworzenia muzyki. Jest jeszcze improwizacja.

Improwizacja jest dość wysoko ceniona wśród muzyków. Ale pomimo to jest zazwyczaj rozumiana dość powierzchownie, jako całkiem przydatna umiejętność, którą może opanować wykonawca. Tu i ówdzie można zagrać solóweczkę, co odważniejsi odważą się na improwizację w kadencji koncertu klasycznego. I to w zasadzie tyle.

Dziwi mnie to tym bardziej, że dawniej improwizacja i kompozycja były traktowane jako równorzędne sposoby tworzenia muzyki. Taki na przykład Diego Ortiz w Tratado de glosas (pierwsza publikacja w 1553 r.) pisał, że kompletny muzyk, oprócz opanowania swojego instrumentu, powinien być w stanie z równą swobodą tworzyć muzykę komponując i improwizując. A zatem bez którejkolwiek z powyższych umiejętności artysta jest niepełny, staje się tylko odtwórcą. Sam traktat jest ilustracją tego twierdzenia – można traktować go jako zbiór utworów na violę da gamba i continuo, jako podręcznik improwizacji lub nawet kompozycji.

Potrafię zrozumieć, że improwizacje, ze względu na ich ulotność, przepadają – a zatem, ze względu na brak źródeł, nie mogą stać się przedmiotem refleksji historyków. Oczywiście, ucząc się historii muzyki, dowiemy się, że taki na przykład Chopin czy Bach swobodnie improwizowali – ale będzie to wspomniane mimochodem, jako ciekawostka. A tymczasem nie sądzę, żeby to było tylko ciekawostką. Zaryzykuję nawet twierdzenie, że ich umiejętności improwizatorskie były nierozłączną częścią ich warsztatu kompozytorskiego, i vice versa. Że jedne nie istniałyby bez drugich. I że bez którychkolwiek z nich zarówno Chopin jak i Bach byliby twórcami niekompletnymi.

Myślę, że już najwyższy czas przywrócić improwizacji jako zjawisku jej znaczenie. Warto i trzeba zauważyć, że jest to jedna z dostępnych metod tworzenia muzyki, jak najbardziej równa w swym znaczeniu kompozycji. I choćby dlatego warto zauważyć istnienie muzyki improwizowanej, która, nawiasem mówiąc, odgrywa bardzo poważną rolę w nurcie muzyki współczesnej. Ulotność – która, być może, uniemożliwiła improwizacji zajęcie należnego jej miejsca w historii muzyki – ma szanse stać się czymś cennym. Wyjątkowość i niepowtarzalność mogą przecież stać się czymś pożądanym i cenionym w świecie pełnych kopii, coverów, interpretacji i reinterpretacji. Przynajmniej taką mam nadzieję.

A gdyby ulotność zaczynała nam zanadto doskwierać, możemy sięgnąć po nagranie. Całe szczęście, że coraz więcej improwizowanych sesji ukazuje się na płytach. Nie tylko dlatego, że mogę posłuchać świetnej muzyki nawet jeśli nie było mi dane być świadkiem jej powstawania. Koncert jest czymś pełnym emocji, słuchanie muzyki na koncercie rzadko bywa zimne i obiektywne. A płyt w ten sposób słuchać już można, i właśnie w takiej sytuacji można upewnić się, że improwizacja w niczym kompozycji nie ustępuje – a czasem wręcz przeciwnie, powstaje muzyka bardziej organiczna, mocniej pulsująca, bardziej szczera i przekonywująca.

Można się o tym przekonać choćby słuchając najnowszej płyty Charlotte Hug, Son-Icon Music. Okazuje się, że orkiestra może improwizować, że improwizacja może być uporządkowana formalnie, jak najlepiej przemyślana kompozycja. A przy tym taki poziom i intensywność interakcji pomiędzy poszczególnymi instrumentami rzadko bywa osiągany w utworach skomponowanych. Tak, zdecydowanie warto to zauważyć.