Three Crowns – Macieju nic się nie stało!

Autor: 
Maciej Karłowski
Zdjęcie: 

I tak oto nastał czas „Trzech Koron” silnej kandydatki do najlepszej jazzowej płyty 2019 roku, która być może też wyniesie autora do rangi jazzowego muzyka roku. Może być też, że umocni go w drodze po laury większe, Fryderyki i Koryfeusze i kto wie czy nie sprowadzi na niego splendoru konkwistadora, który jak husarz podbije zagranicę.

Od legendarnego Downbeatu już dostał cztery gwiazdki. Tak więc panie i panowie NIE MA ZIEWANIA! Tylko tak na marginesie dodam w trosce zawiasy Waszych szczęk, że ten sam periodyk nie tak dawno przyznał pięć gwiazdek reedycji „Polki” Wojtka Mazolewskiego. Może więc nie róbmy z tej noty przesadnej afery.
Chciałbym jednak zwrócić uwagę, na inny aspekt pojawienia się na rynku drugiej w ECM płyty Macieja Obary. Otóż jest ona w moim przekonaniu, śmiałym krokiem na drodze do rozwiania dwóch, ważnych wątpliwości.

Ileż to było dywagacji jeszcze nie tak dawno czy zadomowi się Maciej w ECM czy nie zadomowi? Wątpliwość ta była nie co prawda silnie akcentowana w publikacjach, recenzjach i pytaniach wywiadowczych, ale za to śmiało krążyła po kuluarach myśli, zwłaszcza tej części ludzi zajmujących się sprawami jazzu, którzy lubią wiedzieć jakie mechanizmy rządzą jazzowym biznesem.

Druga wątpliwość dotyczyła sprawy estetycznej wolty, jaką wykonał Maciej dotarłszy już do ECMowskiego dworu. Zastanawialiśmy się wówczas czy to naturalna zmiana  emploi artysty czy wyrazisty sygnał, że dla królewskiej aprobaty można sporo poświęcić. Nawet jeśli część recenzentów dała temu wyraz tej wątpliwości w swoich tekstach, to odnoszę wrażenie, że temat przeszedł bez większego echa. Osobiście uważam, że „Three Crowns” wątpliwości te rozwiał a kwartet Macieja Obary, jaki pamiętaliśmy sprzed czasów monachijskich, jest już historią albo na długie lata zamkniętą, albo w ogóle zakończoną.

Czy to coś złego? Oczywiście, że nie! Ani dla samego Macieja, ani dla słuchaczy. Pamiętajmy, że przecież Maciej właśnie tego chciał i właśnie to osiągnął - wydaje w najsłynniejszym labelu na świecie, pod okiem najbardziej poważanego producenta jazzu na kuli ziemskiej. Słabo?

Słuchacze też mają dobrze. Wszyscy! I Ci, którym maciejowa dobra zmiana spodobała się ponieważ teraz jeszcze bardziej lubią jego muzykę, ale też i Ci zawiedzeni nią, ponieważ teraz już mogą spokojnie przestać śledzić poczynania jego internacjonalnego kwartetu, wyzwalając się ostatecznie z uwierającej trochę obawy, że a nuż umknie im coś szczególnie ciekawego. Dokładnie tak jak zrobili wcześniej w przypadku ot choćby Pata Metheny’go, Kurta Ellinga, Jana Garbarka czy dowolnego innego znakomitego muzyka, któremu jakoś przestali ufać i jakoś przestali kochać.
Wszyscy natomiast, ponad wszelkimi podziałami, dostaliśmy niepowtarzalną szansę by w końcu zaprzestać snucia domysłów czy nowa muzyka kwartetu to efekt manfredowej superwizji czy efekty prawdziwej płynącej z głębi duszy metamorfozy muzycznej lidera. Już nie musimy dociekać czy kwartet nagrał muzykę bardziej spójną niż na poprzedniej płycie, czy może wręcz przeciwnie. Albo czy składane hołdy panu G i „Panu S” to szczerość czy koniunkturalizm. W siną dal możemy też zepchnąć rozterki czy nowa płyta to zapowiedź nowej, wstępnej muzycznej koncepcji czy może koncepcja już w pełni ukształtowana. Ba nawet uwolnimy się od heretyckiego niemal podejrzenia, że to być może w ogóle nie jest żadna koncepcja, ani jakkolwiek, istotna baza do dalszych muzycznych peregrynacji. To wszystko już nie ma większego znaczenia.

Maciej odniósł sukces i po raz wtóry przypieczętował go stemplem z monachijskiego poliwęglanu. Dowody są więc mocne a konsekwencje doniosłe. Jedną z nich, kto wie czy nie kluczową, że to przecież zwycięzcy piszą historię. A kto zwyciężył wiadomo, Maciej i Manfred. Mają więc pełne prawo ją pisać. I prawdę mówiąc dopóki nikogo nie zmuszają by w nią wierzyć wszystko jest w najlepszym porządku.

Tak więc zachwyceni pozostaną zachwyceni tak jak przystało na zachwyconych, a zawiedzeni, zawyją z zawodu, jak powinni to zrobić zawiedzeni. Jest już za późno. „Three Crowns” ma świetną prasę. Podoba się wszystkim i jak to się czasem mówi, jest już dawno pozamiatane! Za jakiś czas w ogóle głosy niezadowolenia, o ile na takie ktoś się zdobędzie, już nie będą nikomu dokuczać i odejdą w mrok zapomnienia. Pozostanie tylko Maciej Obara, cały na biało, w koronie z Trzech Koron.
Jakie to piękne jest!

Równie piękne co możliwość niezawracania sobie tym głowy, tym bardziej, że ani Maciej Obara nie będzie z tego powodu cierpiał, ani korony mu nie spadną, ani jego fani się nie odwrócą, zapewne też i  jego wydawca. Nic się nie stało, Macieju nic się nie stało!