Medeski, Martin & Wood - muzycy z gruntu szaleni
Trudno rozstrzygnąć, czy w spotkaniu tej trójki większą rolę odegrało szczęście, czy też przeznaczenie. Odległości między miastami, w których wychowywali się John Medeski, Chris Wood i Billy Martin liczyć można w tysiącach kilometrów. Gdyby wziąć pod uwagę miejsca ich urodzenia, dystans ten jeszcze rośnie. Ale przestrzeń owa okazała się nie mieć znaczenia, decydujące okazało się co innego: wspólny cel oraz porozumienie, tak zwana chemia, która połączyła muzyków w jeden, doskonale działający kolektyw. Aż dziwne, ile przypadków musiało się wydarzyć, aby doszło do formacji tego zespołu, a jednak się udało.W 2013 roku, po dwudziestu latach wspólnego grania i kilkudziesięciu wydanych albumach Medeski, Martin & Wood to już coś więcej, niż tylko avantjazzowy band. To prawdziwa, czynna na wielu polach instytucja – ale instytucja z duszą, która nigdy nie zapomniała o swoim podstawowym powołaniu. Jest nim muzyka. Otwarta muzyka.
Nie wiadomo, co graliby panowie Medeski, Martin i Wood, gdyby nie Medeski, Martin & Wood. Każdy z nich dorastał w odmiennym środowisku i posiadał rozwijał inny muzyczny background: Chris Wood przesiąkał w Colorado folkiem i bluesem, Billy Martin w Nowym Jorku za pośrednictwem starszego rodzeństwa chłonął Jimiego Hendrixa oraz Jamesa Browna, zaś od wczesnych lat kształcony na muzyka John Medeski – o, ten grał wszędzie, gdzie mu tylko się udało jako nastolatkowi wepchnąć, i odniósł w tym pełen sukces jako że kilka-kilkanaście lat później, świeżo po ukończeniu edukacji muzycznej mógł już poszczycić się współpracą z Jaco Pastoriusem, Dewey Redmanem czy Billy Higginsem. I choć jazz cieszył się żywym zainteresowaniem ze strony całej trójki, to mogliby się nigdy nie spotkać, gdyby nie Bob Moses. Ten weteran scen jazzowych i nauczyciel w Bostońskim Konserwatorium Muzycznym zetknął ze sobą dwóch studentów owej uczelni, pianistę Johna Medeski'ego oraz basistę Billy Martina. Niespożyta energia i otwartość w grze, którą się znamionowali sprawiła że decyzja o wspólnym graniu i wzajemnej przyjaźni zapadła momentalnie. Bob Moses niewątpliwie miał nosa.
Gdy Medeski i Wood przyjechali do Nowego Jorku w celu robienia kariery szybko zorientowali się, że tamtejszy jazz w ówczesnym, skostniałym kształcie to nie to, o co młodym muzykom chodziło. Poszukiwali otwartości i świeżego podejścia do muzyki: znaleźli je w niezwykle prężnym środowisku nowojorskiego undergroundu, gdzie mieszanie wszelkich stylistyk i środków wyrazu było na porządku dziennym a powietrze aż iskrzyło kreatywnością. Nic dziwnego, że tam właśnie odnaleźli Billy'ego Martina, który zwrócił uwagę przyjezdnych swym bardzo oryginalnym stylem gry – to właśnie o nim, jeszcze na uczelni, wiele razy wspominał im Bob Moses. Tak jak poprzednio, od pierwszego momentu nie było wątpliwości, że panowie powinni grać wspólnie jako zespół. Dlatego umówili się na próbę. Pierwszym kawałkiem, jaki zagrali podczas wspólnego jamu okazał się... Uncle Chubb, który trafił potem na debiutancką płytę grupy. „Billy wystartował z beatem, potem Chris dodał linię basu, w końcu zacząłem grać swoje – i natychmiast powstała muzyka” - opowiadał John Medeski. Mimo, że utwór powstał tak nagle i jak gdyby niechcący, słychać w nim od razu wyznaczniki osobliwego stylu MMW: funkowo – hiphopowa, lecz kombinująca na jazzowo perkusja, do której dochodzi mięsisty, wygięty, kroczący groove basu i kwaśne wstawki fortepianu. Zaiste, już stąd daleko od klasyki jazzu, choć w wersji studyjnej Uncle Chubb, jak cała pierwsza i druga płyta tria (Notes From The Underground oraz It's A Jungle In Here) napędzany jest okazałą sekcją rytmiczną pod wodzą Stevena Bernsteina - kolegi Martina z czasów wspólnych występów w The Lounge Lizards.
Medeski, Martin & Wood zdołali się dostatecznie odkleić od łatki jazzowej dopiero później, gdy w esencjonalnym, trzyosobowym składzie nagrali Friday Afternoon In The Universe. Wówczas dopiero nabrali pełnej odwagi swobodnej wypowiedzi, i wyjątkowe brzmienie tria ukonstytuowało się na dobre. Okazało się, że żadne dodatkowe towarzystwo nie jest konieczne. Z połączenia estetyki klubowej, hip-hopu, funku i (jednak!) zawsze nieodzownej domieszki jazzu stworzyli unikalny styl, który potem nazwano avant-groove. W dodatku publiczność zareagowała nań entuzjastycznie – było wszak i tanecznie i niebanalnie. Teraz, kiedy Medeski Martin & Wood znaleźli się już „na swoim” eksperymenty i rozwój uzyskanego własnego języka pełną parą. John Medeski podłączył pianino do prądu, sekcja rytmiczna nie próżnowała w poszukiwaniu nowych środków wyrazu (zdarzyło się, że Chris Wood grał na harmonijce oraz flecie) a każda kolejna płyta (nowe wydawnictwa ukazywały się i nadal ukazują z podziwu godną regularnością) wnosiła nowy element: a to nagrana została na Hawajach („with a little help from the sun”, płyta Shack-Man) a to w towarzystwie rezydentów klubów nocnych (bardziej klubowe, elektroniczne Bubblehouse oraz Combustication, gdzie gościem był niejaki DJ Logic) innym znów razem – elektro-akustycznie, z saksofonistą Sun Ry, Marshallem Allenem, wiolonczelistką Jane Scarpantoni i Marc'iem Ribot (album The Dropper). Już 17 lat temu nawiązali też współpracę z gitarowym filarem sceny fusion, Johnem Scofieldem, dzięki któremu ich warsztat jeszcze zyskał na jakości (ostatni wspólny album ukazał się dwa lata temu). Ostatnim ich pomysłem było niejakie wywrócenie procesu twórczego na lewą stronę – zamiast przygotowywać utwory w zacisznym studiu, wypracowali je na żywo jamując na scenie, podczas trzech krótkich tras koncertowych. Tak właśnie powstała seria Radiolarians, i płyta DVD z dokumentem opowiadającym o tej wyprawie.
Wszystko to bynajmniej nie wyczerpuje muzycznych działań grupy. MMW zawsze lubili wypuszczać się na wycieczki poza dobrze już sobie znany świat avant-groove'u i zaskoczyć np. całkowicie wyimprowizowanym minimalistycznym Farmer's Reserve, akustycznymi „powrotami do okresu jazzowego” - w rodzaju albumu Tonic, a nawet... nagraniem kolejnej części Book Of Angels Johna Zorna. Choć trudno wobec powyższego w to uwierzyć, każdy z panów znajduje także czas na granie obok macierzystej grupy: John Medeski koncertuje z gospel bluesową supergrupą The Word, zdarzało mu się grać z artystami tak odmiennymi jak Maceo Parker i Iggy Pop, a ostatnio ukazał się jego kameralny solowy album „A Different Time”. Razem z Billy Martinem grał przez chwilę jako Mago. Chris Wood z Martinem stanowili sekcję rytmiczną songwritera Chrisa Whitleya, z bratem zaś założył folk bluesowy band The Wood Brothers, z którym od 2005 nagrał aż 7 płyt. O działalności producenckiej, komponowaniu ścieżek filmowych i innych aktywnościach całej trójki można by dopisać jeszcze kilka akapitów.
I choć zrobiła się z tego niezgorsza wyliczanka, to trudno od takiej formy uciec. Dorobek zespołu jest imponujący, a rozpiętość gatunkowa samej muzyki i całościowy rozmach działań (dodajmy sprawny merchandising oraz na przykład jedyny chyba w swoim rodzaju coroczny obóz letni dla aspirujących muzyków – Camp MMW) robi ogromne wrażenie. Z tak niesłabnącą przez długie lata intensywnością pracować mogą jedynie muzycy z gruntu szaleni lub ogarnięci wielką pasją. O tym, jak się sprawy mają przekonujemy się śledząc ich poczynania wspólne, ale też i te czynione na własny rachunek.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.