To był rok... według Jana Błaszczaka. Garść impresji, wspomnień i przemyśleń anno domini 2014.

Autor: 
Jan Błaszczak
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. prasowe

W 2014 roku było w zasadzie tak, jak co roku. Znów tak liczni zawdzięczali tak wiele tak nielicznym. Mam wrażenie, że gdyby te kilkanaście osób postanowiło sobie odpuścić, nasza scena niezależna (improwizowana?) po prostu by się zwinęła. Zresztą przyznają to sami muzycy. "Gdyby padło krakowskie RE, trzeba by przejść na emeryturę" - usłyszałem podczas jednej z rozmów. Nasza infrastruktura klubowa pozostaje na poziomie szczątkowym. Oczywiście, wiele zależy od miasta. Nieźle jest w Poznaniu czy Gdańsku, ale we Wrocławiu nie ma już w zasadzie gdzie zagrać. W tym samym czasie Europejska Stolica Kultury buduje Narodowe Forum Muzyki odległe o jakieś 200 metrów od Filharmonii i Opery Wrocławskiej. Tak, w gigantomanii wciąż jesteśmy mocni.

Patrząc na wydarzenia ostatnich miesięcy, można mieć nadzieję, że wrocławianom z pomocą przyjdzie Sokołowsko. W Laboratorium Kultury w górach Suchych występowali niedawno David Maranha, Gerard Lebik i Kasper T. Toeplitz. Takie inicjatywy jak Laboratorium czy sejneńskie Pogranicze wciąż mają w sobie więcej z bohaterstwa niż zdrowego rozsądku, tym bardziej należy je wspierać i im kibicować. Być może dzięki takim oddolnym ruchom za kilka lat Ambient Festiwal w Gorlicach nie będzie już wyjątkiem na polskiej mapie.

Biorąc pod uwagę infrastrukturalną i ekonomiczną wydolność systemu, naturalna wydaje się tendencja nagrywania płyt solowych. Właśnie w takiej prozie życia, a nie w odbiciu zatomizowanego społeczeństwa doszukiwałbym się wysypu takich nagrań. Świetne solówki przygotowali Paweł Szamburski, Hubert Zemler czy Jacek Mazurkiewicz. Podobały mi się również albumy Ksawerego Wójcińskiego, Michała Bieli czy Oli Bilińskiej. Co prawda dwa ostatnie projekty doczekały się ostatecznie większej liczby wykonawców, jednak w zamyśle były to piosenki grane w pojedynkę. W ten trend wpisują się także wydarzenia muzycznej jak choćby Solo Festival we Wrocławiu. 

Obok wspomnianych płyt solistów - spośród których wyróżniłbym Szamburskiego  - dużo przyjemności sprawiła mi nowa płyta Innercity Ensemble. "II" to wizjonerskie  połączenie zmechanizowanego minimalizmu, szamańskiej psychodelii i wpływów chicagowskiego jazzu (zwłaszcza w osobie trębacza - Wojciecha Jachny). Wykorzystując najlepsze cechy kolektywu: ciągoty Ziołka w stronę niemieckiego kosmische musik, doświadczenia Kołackiego i Iwańskiego z wykorzystywaniem obiektów jako instrumentów rytmicznych czy charakterystycznym brzmieniem gitary Maćkowiaka, Innercity Ensemble zaprezentowali naprawdę wciągający materiał. Co warte odnotowania, "II" pojawiło się wysoko w podsumowaniu portalu "The Quietus" czy rocznej listy Rate Your Music.

 

Drugim polskim zespołem, którego nie sposób było przeoczyć w tym roku było Kristen. Niewykluczone, że "The Secret Map" to najlepsza płyta w ich kilkunastoletnim dorobku. Choć to niedługi album, zadziwia swoją różnorodnością. Trio w mgnieniu oka przeskakuje od alt-rockowego przeboju ("Music will soothe me") do 11-minutowego psychodelicznego jammu ("Endless Happiness"). Kristen z jednej strony mają ucho do świetnych melodii, z drugiej - nie boją się ich wywracać na drugą stronę, mielić, międlić i hojnie zalewać przesterem. Dużo muzycznej radości zawdzięczałem w tym roku Łukaszowi Rychlickiemu, którego świetne składy Freegate i Lotto łączyły w sobie rockową zwięzłość z improwizowaną, dającą po uszach, rozwiązłością.

Więcej uwagi poświęcano w tym roku krajowej scenie elektronicznej, z naciskiem na techno. W komercyjnych mediach pojawiły się ogólnikowe artykuły o drugiej twarzy muzyki o wysokim stężeniu bitów na minutę, a w tych niszowych wspominano inicjatywy pokroju poznańskiego "Outside'u". Nie sposób nie przyznać, że konsekwentna postawa Wojtka Kucharczyka, nagrania Aleksandry Grünholz (We Will Fail) czy Pawła Kulczyńskiego (Wilhelm Bras, Lautbild) dawały tym trendom merytorycznie uzasadnienie. Rozbłysła też gwiazda Zamilskiej, której przykład pokazuje zaś, że show-biznes wciąż drenuje nowe mody z godną podziwu szybkością. Frekwencja i dobre przyjęcie występów Brasa czy Kucharczyka pokazuje, że istnieje zapotrzebowanie na taneczną muzykę o niezależnym, wręcz punkowym etosie.  Ta recepcja i to wzajemne badanie siebie wobec nowych trendów idealnie oddała fraza rzucona przez szefa Mik.Musik.!.: "do techno się, kurde, nie siedzi".   Wydaje mi się, że nieźle pokazuje to zakres oczekiwań i - być może - tendencję do nadmiernego intelektualizowania muzyki o elektronicznym rodowodzie. Tym bardziej, że podobnie bywa na Unsoundzie, gdzie sety ukierunkowane na house czy techno gromadzą setki zadumanych myślicieli.

Za granicą reprezentował nas Michał Jacaszek, wydając "Catalogue des arbres" w zasłużonej brytyjskiej wytwórni Touch. Szkoda, że tak świetny album z pogranicza muzyki improwizowanej, kameralistyki i ambientu nie odbił się szerszym echem. Odbiorców nie brakuje za to Behemothowi, którego ostatnią płytą ekscytowali się w zasadzie wszyscy krytycy świata (łącznie z "The Guardian", Pitchfork i PopMatters). Nie powinno to znowu dziwić, wszak topowym eksporterem metalu byliśmy jeszcze za poprzedniego ustroju.

W kręgu muzyki niezależnej wciąż grunt to grant. Niewiele się tutaj zmieniło od czasów baroku. Oczywiście, dobrze, że Państwo Polskie subsydiuje niektóre wydarzenia muzyczne, ale coraz częściej wychodzi na jaw, że to, co spodoba się urzędnikowi w ministerstwie, niekoniecznie będzie miało muzyczny sens. Nie czas to i miejsce, by wchodzić w szczegóły. Zaznaczę jedynie, że słuchając Beth Gibbons śpiewającą Góreckiego momentalnie przypomniało mi się coś takiego.  Bardzo to był wesoły wieczór.

Najlepsze koncerty artystów zagranicznych znów można było usłyszeć w Pardon, To Tu. Szczególnie miło będę wspominał występy kwintetu Petera Evansa i trio: Brötzmann, Noble, Adasiewicz. Ten ostatni jest zresztą jednym z większych zwycięzców mijającego roku, choć jak sam przyznaje jeszcze niedawno nie miał pojęcia, kim są jego koledzy z zespołu. Evans ponosi zaś współodpowiedzialność za nagranie jednej z najdziwniejszych płyt tego roku. Wraz z Mostly Other People Do the Killing zarejestrowali "Blue" - autorską, ale celowo bardzo zachowawczą wersję najbardziej znanego albumu Davisa. Co autor miał na myśli, tłumaczono tutaj

 

Z wielką radością obcowałem z dwupłytowym składakiem Arto Lindsay'a "Encyclopedia of Arto", który zestawia najbardziej piosenkowe kompozycje gitarzysty z surowymi, noise'owymi fragmentami jego solowych koncertów. Ekscytowałem się również oktetem Steve'a Lehmana ("Misa en Abime") oraz koncertowym materiałem super-grupy znanej jako Pharaoh & The Underground. Przypadł mi do gustu także ten zakochany wzrok jakim wodził za fusion Flying Lotus na albumie "You're Dead!".

Pośród nagrań, które są muzyce improwizowanej odległe bardzo miło zaskoczył mnie Aphex Twin.  Wśród dziwactw wszelakich upodobałem sobie "I Shall Die Here" The Body i Haxana Cloaka, którzy z ambientu, drone'ów, sludge'u i paru innych ekstremów stworzyli idealne narzędzie do eksmisji sąsiadów oraz całkiem przekonywający soundtrack do atomowej hekatomby. W sam raz na święta.

Zbudował mnie również fakt, iż w obliczu Ferguson i innych niewesołych wydarzeń w państwie amerykańskim, w hip-hopie czy r'n'b chętniej sięgano po wątki polityczne. Zarówno na ukazującej się właśnie płycie zmartwychwstałego D'Angelo, jak i krążku Run The Jewels, którzy w swoim słowniku instalują tak popularne w tym roku słowo: "waterboarding". O Starych Kiejkutach na szczęście nie rymują.

Album "Run The Jewels 2" wygrywa wiele muzycznych podsumowań 2014 roku. Może więc warto przypomnieć, że z połową duetu znaną jako El-P grywał kiedyś John Herndon. Perkusista Tortoise czy Pulsar Quartet opowiadał mi, że w owym czasie niekonwencjonalnemu producentowi nie wiodło się do tego stopnia, że rozważał zawieszenie kariery. Dziś jest w zupełnie innym miejscu. Rzecz jest więc o wytrwałości. I na ten nowy rok jej wam właśnie życzę. Zarówno do realizacji swoich planów, jak i do czytania moich bzdur.