Grand finale koncertowych spotkań z NU Ensemble na Krakowskiej Jesieni Jazzowej

Autor: 
Mateusz Magierowski
Autor zdjęcia: 
Marta Ignatowicz-Sołtys

Sobotni wieczór w Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha był czasem ze wszech miar szczególnym. Po kilku dniach prób i improwizowanych koncertów w małych formacjach miał objawić się w pełnym składzie dowodzony przez Matsa Gustafssona NU Ensemble.

Lider przygotował na tę okazję nową, blisko osiemdziesięciominutową kompozycję, którą wraz z nim wykonać mieli jego towarzysze z The Thing – Paal Nilssen-Love (perkusja) oraz Ingebrigt Håker-Flaten (kontrabas), Christer Bothén (klarnet basowy, guimbri), Per- Ǻke Holmlander (tuba), Jon Rune Strøm (kontrabas), Kjell Nordeson (perkusja, wibrafon), Stine Janvin Motland (wokal), Peter Evans (trąbki), Joe McPhee (saksofon tenorowy, trąbka kieszonkowa, organy), Agusti Fernández (fortepian, syntezator) oraz DJ Peter Kovačič, czyli dieb13.

Za pomocą tak imponującego instrumentarium dokonał się intrygujący, pełen pochłaniającej słuchacza dramaturgii spektakl. Rozpoczęła go przy akompaniamencie preparowanych fortepianowych szmerów cichą wokalizą Motland, której misterną strukturę rozbiły ogłuszające, kolektywne uderzenia sekcji dętej i stroikowej. Powracające w różnych partiach utworu,  obezwładniające swą nagą siłą noise’owe ciosy były sygnałem przejścia do kolejnych faz utworu i tym samym zapowiedzią zmiany zarysowywanego dźwiękami krajobrazu - niekiedy skąpanego w słońcu za sprawą dźwięków egzotycznego guimbri i kieszonkowej trąbki, innym zaś razem zanurzonego w gęstej  mgle sampli, skreczy i wokaliz świetnej tego wieczora Norweżki. Motland zaprezentowała nie tylko całą gamę generowanych z zadziwiającą intensywnością dźwięków, ale wypadła niezwykle przekonująco podczas bardziej konwencjonalnych partii wokalnych - brzmienie jej głosu było jednocześnie hipnotycznie uwodzicielskie i przejmująco tajemnicze. Z objęć jego uroku potrafiło wyzwolić dopiero przejmujące niczym pieśń żałobnego chóru unisono, po którym przy akompaniamencie jęków maltretowanych smyczkami przez Flatena (świetne solo w pierwszej części utworu!) i Strøma strun kontrabasów zapętlał liryczną melodię nad wyraz subtelny tego wieczora Evans.

Sam lider, mimo iż jednocześnie zajęty dyrygowaniem, nie dawał sobie żadnej taryfy ulgowej, raz po raz przypuszczając barytonowe inwazje. Drugą, nieco bardziej rozimprowizowaną część koncertu zakończyła tonącym powoli w ciszy wokalem świetna tego wieczora Motland. I doprawdy nie trzeba było wiedzieć, co się dzieje na za oknem, by móc stwierdzić, że naprawdę piękną mamy w tym roku jesień w Krakowie.