Mikołaj Trzaska wywiadu część druga

Autor: 
Bartosz Adamczak

Media przylepiły Ci łatkę “fryta” i muzycznego radykała a ostatnio powiedziałeś, że jesteś muzykiem mainstreamowym, czy czujesz się niezrozumiany?

To jest smutna rozmowa, media siłą rzeczy muszą wszystko nazwać, żeby można było to opisać i móc zrobić z tego towar. Mam żal konkretny, i chyba nie tylko ja, że krytycy straszą publiczność moją muzyką. Najczęściej to są ludzie, którzy nie byli w ogóle na moich koncertach. Ale bardzo często biorę gazetę, która leży w klubie i czytam tak : “Mikołaj Trzaska .. i tu oczywiście w samych superlatywach, że wielki, że taki, że ten, że ojciec i lecą tak dalej, ale, że UWAGA, nie jest to muzyka łatwa. I to jest po prostu straszne, oni myślą, że mają misję, że oni rozumieją, ale wy nie, wy nie rozumiecie. To nie jest prawda.

Często zdarza się, że ludzie przypadkowo trafiają na koncert. I ci, którzy przychodzą, nie mając pojęcia co się wydarzy, są zafascynowani, kiedy słyszą to na żywo. A ta muzyka jest do słuchania na żywo, nawet przez fanów tej muzyki. Ktoś mi ostatnio powiedział, wielki fan, że ma wszystkie płyty, ale i tak jeździ na koncerty bo tych płyt tak na prawdę nie warto słuchać. I ma rację, ja wiem o co chodzi.

Może już nie mam o to żalu. Mam żal, w tej chwili, że kultura chyli się przed masowością, że tak trudno nam przeżyć, że chciało by się móc z tej muzyki żyć, tak normalnie. Ale to jest zrozumiałe, po prostu jest taki moment, że mało jest bardzo słuchaczy. Ale za to są oddani, są rozumiejący.

Ja też nie mogę wymagać przecież: a teraz mnie słuchajcie, ja mam coś ważnego do powiedzenia, jakąś misję. Zdecydowałem się na taką działkę, postawiłem takie warunki sobie i innym, niełatwe, że ja nie mogę narzekać, to jest moja decyzja, mam co chciałem. I tak jest dobrze.

Pomyśl o młodych, ja tak myślę sobie o tych, którzy dopiero wchodzą w ten świat, naprawdę mają przesrane.

Przez wiele lat grałeś niemal wyłącznie w międzynarodowych składach, teraz coraz częściej współpracujesz z młodymi muzykami polskim. Z mojej perspektywy scena muzyki improwizowanej w Polsce się rozwija, czy też tak uważasz i czy czujesz w tym swój własny wkład, własną zasługę.

Pasjonujące jest to co widzę w Polsce w ostatnich latach. Jest wielu muzyków więc opowiem na przykładzie kwartetu klarnetowego. To są muzycy, którzy mają bardzo różne wykształcenie, bardzo różne backgroundy, tak jak Michał Górczyński i Wacek Zimpel, są wykształceni klasycznie, Wacek - szkoła mozartowska, Michał - Stockhausen , Xenakis, Szmabi - znakomity klezmer master. Młodzi mistrzowie, każdy z nich jest bardzo określonym charakterem. To są muzycy doskonale wyedukowani, w przeciwieństwie do mnie. Kiedy gram z takimi ludźmi, widzę, że mam straszny zapas siły, i że oni mi pokazują bardo dużo. 10 lat temu nie było takich chłopaków, z taką świadomością i warsztatem.

Mój wkład jest może bardziej intelektualny i wkład energii, natomiast wkład języka i jego bogactwa, to są przede wszystkim ludzie młodzi, ludzie młodo myślący. To co dziś dzieje się we Wrocławiu, to co robią Artur Majewski i Kuba Suchar, to co robi Rafł Mazur w Karkowie, to co się dzieje w tej chwili w Warszawie, Paweł Szpura, Raphael Rogiński, który jest z jeszcze innej działki, to wszystko jest szalenie inspirujące, bo to są muzycy, którzy nie grają tylko muzyki improwizowanej ale też robią wiele innych rzeczy. .

Wiesz, jak graliśmy z Irchą w Pradze, przed nami grał Trevor Watts i Veryan Weston, i Trevor powiedział że to słychać, że to jest muzyka z Polski. W naszym dźwięku, w naszym podejściu, powiedział, że to było niesłychane.

Zrozumiałem też co to znaczy słowiańska wrażliwość, która jest bardzo specjalna, bardzo bogata. Właśnie przez to, że nasza kultura jest “ofiarą” bardzo wielu naleciałości i przemian. Może my nie mamy jazzu, może to nie jazz jest naszą bazą. Ja jestem w tej chwili bardziej skłonny myśleć, że dla mnie muzyka żydowska jest takim jazzem, że to jest moja muzyka bazowa. Melodie żydowskie są moim “My Funny Valentine”, “Adon Olam” jest moim “You don’t know what love is”. To może jest właśnie mój standard, Że księga Mosze Bieriegowskiego jest moim Real Book’iem, jednak czuję tę muzykę lepiej, od razu ją rozumiem. Jak słucham dzisiaj standardów jazzowych to nie jestem specjalnie zainteresowany. Natomiast jak słucham TEJ muzyki to myślę sobie : to jest moje.

I myślę, że polska muzyka gdzieś zaczyna się w nas odzywać, bo to jest z wielu względów silniejsze od nas, że jest jakaś niemoc wobec kultury, której my próbujemy zaprzeczyć a jednak jest. Ta walka, zaprzeczenie własnej kulturowości, robią ten błąd rumuńscy muzycy jazzowi, węgierscy, rosyjscy. Kraje z tak bogatą kulturą, a oni dostają ten jazz, który jest niby taki super atrakcyjny.

Dopiero to widzę przy muzykach amerykańskich, którzy na prawdę wyrośli na tym, zupełnie inaczej, to jest dla nich bardzo naturalne, sposób w jaki oni posługują się tym językiem i dla nich forma jest też naturalną sprawą, a my się musimy tej formy uczyć. A my mamy swoją formę. I myślę, że teraz dla tych rzeczy, które z Irchą robię, to jest bardzo ważne, że to jest słowiańskie, że to jest na prawdę nasza muzyka.

Czy w związku z tym czujesz, że wnosisz ten polski, słowiański element grając w międzynarodowych składach, przy konfrontacji ze sceną w Stanach, w Wielkiej Brytanii?

Ciekawe, ale myślę o tym, bardziej bedąc tutaj, niż tam. Grając z chłopakami z tej międzynarodowej sceny muzyki improwizowanej chyba nikt się nie zastanawia skąd jest. Nie czuję się jakoś specjalnie za to odpowiedzialny, mówię bardziej o sensie wykorzystywania tego. Nie będę chodzić w koszulce z orłem w koronie, bo to nie o to chodzi. Ale to słychać, Peter Ole mi kiedyś powiedział, że to co robię bardzo słowiańsko brzmi. Ale ja nie mam na to wpływu, właśnie to jest fajne. To mnie jara, że ja nie mam na to wpływu, chociaż zastanawiam się dlaczego tak jest, nie wiem. To jest tak jak mówią, że zawsze będziesz po angielsku mówił ze swoim akcentem. I nie warto tego ukrywać.

Od dawna działasz w międzynarodowych składach i wydaje mi się, że jednym z takich kluczowych momentów był projekt Resonance, z tego projektu narodziła się formacja Inner Ear, która powstawała w wyniku wielu przygód...

Zawsze tak jest, bo zespół to przede wszystkim są ludzie. Resonance to był taki moment, kiedy zaczeło się wiele rzeczy, zaczałem pracować z Kenem i... Ale może inaczej. Jak zacząłem pracować z Peterem Frisem Nielsenem, potem Friis Nielsen spotkał mnie z Peterem Brotzmannem. Jak zacząłem pracować z Joe McPhee, to Joe dostał tę propozycję od Marka Winiarskiego ale przedtem zapytał się Brotzmanna bo ten mu powiedział. Potem Jedna Baba powiedziała drugiej Babie, to cały czas tak jest. I nie ma innego sposobu nauczyć się tego języka jak wędrując po ludziach, cały czas tego się uczę. Z czasem ten język staję się coraz bardziej klarowny, skodyfikowany. To się dzieję dzięki ludziom, i dzięki pracy.

A jednocześnie jest bardzo dużo wydarzeń wokół, ktoś się spóźnił, ktoś nie przyjechał. Są silne relacje, jest bardzo dużo takich napięć emocjonalnych. Bo to się dzieje na prawdę. Pojawiasz się na scenie i widzisz, i to słyszysz, że to jest TA kapela, słyszysz to. Gramy bardzo dużo różnych improwizacyjnych spotkań, bo na tym polega muzyka improwizowana. I czasami słyszysz i od pierwszego razu wiesz, że to jest ten skład. Patrzysz, że idziesz gdzieś i po prostu ktoś idzie za tobą, albo ty możesz za kimś iść, albo możesz odwrócić się od kogoś i ktoś pójdzie dalej. To jest zupełnie poza wytłumaczeniem.

Inner Ear, pamiętam tak właśnie było jak zagraliśmy tutaj po raz pierwszy w tym składzie, Ken siedział sam już zapleczu, to był chyba ostatni set...

Wy wszyscy mieliście problem z dotarciem do Krakowa, dlatego tak został ustalony skład na ostatni set.

Ach tak! Tak było. Powinniśmy się nazywać The Laters (śmiech).

Podobnie mieliście zagrać koncert w Krakowie w zeszłym roku...

I też żeśmy się spóźnili (śmiech), ja o tym kompletnie nie pamiętam. To ty takie rzeczy

pamiętasz.

Pamiętam dobrze (śmiech). Steve Swell i Tim Daisy nie dolecieli na czas...

Teraz też będziemy grać trasę, po Resonance, wykorzystam to, że chłopaki są w Europie, no i będzie następna płyta, mamy trochę materiału.

Wszyscy się znają w tym środowisku...

To jest straszne! To jest bardzo plotkarskie środowisko. Tego trzeba unikać (śmiech)

Jest taki moment, kiedy granie ze wszystkimi jest bardzo istotne. Kiedy się szuka, cały czas szukasz nowych wrażeń, nowych wydarzeń. To jest taki moment kiedy strasznie inspirują cię podróże do nowych miejsc, ekscytują.

A potem to się zmienia w coś innego. Ja już nie mam ochoty grać z każdym, już ten okres dla mnie ewidentnie minął, potrzebowałem tego z wielu względów. To jest może jeszcze odpowiedź na to pytanie wcześniej dlaczego ja grałem tyle z międzynarodowymi składami. Jest taki moment kiedy ty musisz brać, a zaczynasz dawać, w momencie kiedy masz coś do dania, coś do oddania. To był taki moment, że dla mnie jedynym takim hasłem był napęd na rozwój. Wziąć saksofon na plecy i jechać do Danii, do Niemiec, do Stanów. Jechać do Nowego Jorku i grać tam z kim się da po prostu.

Steve Swell mnie obwiózł, Joe McPhee pokazał mi tylu ludzi. I na tym polega ta robota. A potem, jak masz coś do dania, to zaczynasz myśleć acha, dobrze. To jest tak jak jesteś młody, Boże, ile dziewczyn możesz mieć? To jest dobre w jakimś wieku. Ile możesz wypić? No akurat z piciem to jest trochę inna historia (śmiech). Ale jest taki moment kiedy coś się wysyca, podróże dzisiaj na mnie inaczej działają .Oczywiście, lubię być w nowych miejscach, pasjonuje mnie to , lubię odwiedzać świat. ale już inaczej o tym myślę, inaczej w ogóle to wewnętrznie przetrawiam, już nie oddycham gorączkowo, nie podniecam się wszystkim. Tak samo jest z muzykami.

Wacek jest w takim momencie teraz, że pracuje właśnie ze wszystkimi i też ma taki kapitalny moment na poznawanie właśnie. To jest naturalna, biologiczna cecha, biologiczna historia w człowieku. Ja dzisiaj czuję inaczej, może właśnie muszę grać więcej koncertów solo, może muszę pracować z Pawłem, Michałem, Wackiem i musimy robić rzeczy własne.

Czuję, że pojawiła się jakaś odpowiedzialność. Do momentu kiedy jesteś uczniem to jeszcze odpowiedzialności w sobie nie nosisz. To jest taki moment, mówisz ok, od tego momentu ja daję głowę za to co się będzie działo.

Jakie Twoje najbliższe plany, koncertowe, wydawnicze?

Mam ten skład brytyjski, czyli Olie Brice i Mark Sanders, w tej chwili wydajemy LP w wytwórni No Business z Wilna, nasz koncert z Birmingham, gramy trochę w Anglii. Wyszła przed chwileczką płyta, tytuł “Ciężka Woda” tylko po duńsku, zapomniałem, z kwartetem Aeter czyli duńczykami plus Johannes Bauer. Jest jeszcze ciepła nowa Ircha, bardzo współczesna, z kompozycjami, improwizacje oczywiście są, ale nie jest to płyta jazzowa, nie ma tam swingu, ale jeszcze nie jest to muzyka żydowska. W grudniu chcę nagrać płytę solową.

Jutro wracam do Warszawy i nagrywam muzykę z osobami niepełnosprawnymi i ze znakomitym australisjkim kontrabasistą, Mike’m Majkowskym, nie wiem czy słyszałeś to o tej osobie, total, wbij sobie w YouTube, cudny chłopak, niesamowity. Pracuję z niepełnosprawnymi już od jakiegoś czasu, zobaczyłem, że od tych ludzi można niesamowicie wiele dostać, ich rozumienie, ich wrażliwość, ich czucie muzyki free jest niesamowite. Grają na wszystkim od bębnów do przedmiotów codziennego użytku, cudowna historia.

Także planów jest dużo, będę grał trochę z brytyjskim triem, będzie Inner Ear w marcu. Czeka nas, wreszcie, wydanie drugiej płyty Shofaru.

Jest tego dużo, ja cały czas myślę, że to nic nie jest, a to jest strasznie dużo. Wiesz, cały czas myślę, że ja nic nie robię. Ja już mam paranoję, Moja żona mówi, że ja jestem ciągle w pracy. A ja mam ciągle poczucie, że ja robię za mało i to jest straszne.

Czy jesteś wciąż “głodny” tej aktywności?

Wiesz co, nie, jakoś tak ze mnie wypływa. Raczej jestem cały czas przepełniony. Wydaję mi się, że już się wyprałem, a potem okazuję się, że mam jakiś nadmiar. Nie wiem co z tym zrobić, że muszę to wydalić. A potem znowu się nazbiera, I tak dalej i tak dalej.....

Dziękuje za rozmowę i życzę spełnienia wszystkich planów.

Dziękuje.