Marcin Olak - muzyka jest lekarstwem

Autor: 
Maciej Karłowski
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

Co robi Marcin Olak kiedy nie gra muzyki filmów PIxara?

Gra wszystko inne. Pracuję z Patrykiem Zakrockim i Mikim Wieleckim nad dopracowaniem naszego języka muzycznego. Piszę muzykę do nowego projektu. Uczę się nowych rzeczy. Ćwiczę. Czasem staram się odpoczywać, ale nie bardzo mi to wychodzi...

Tak odpoczywanie jest zdecydowanie przeceniane. Czego się uczysz?

Kompozycji. Poznaję nowe metody porządkowania dźwięków. Ale też odkrywam rolę przypadku w muzyce. Uczę się utrzymywać równowagę pomiędzy kontrolą i przypadkiem. Ale dużo czasu poświęcam też na zwykłe ćwiczenie na gitarze - to wredny instrument, bardzo wymagający technicznie. Potrafi pięknie współpracować, ale nie wybacza zaniedbań. Odkrywam od nowa gitarę klasyczną, ale też dużo pracuję na elektrycznej. Lubię tę robotę.

Chcesz powiedzieć, że gitara jest bardziej wymagająca atencji nizinne instrumenty?

Nie porównuję, po prostu stwierdzam, że gitara to wymagający instrument. Zresztą to chyba zależy od efektu, jakim zadowala się wykonawca. Wydobycie dźwięków jest w sumie dość łatwe - ale jeśli chcesz świadomie posługiwać się barwą, artykulacją, to w tym momencie zaczyna się zabawa. Gitara jest bardzo osobistym instrumentem. Możesz dotknąć struny na setki sposobów, masz w zasadzie nieograniczone możliwości kształtowania swojego tonu... To wciąga.

To tak jak improwizacja, jest przed człowiekiem całe morze możliwości

Gitara to w zasadzie instrument barwowy. Instrumenty dęte mają większe możliwości melodyczne, pianista może zagrać bogatszą harmonię - natomiast gitara ma mnóstwo odcieni: od pełnego dźwięku aż do szmeru, trzasku. A improwizując możesz wykorzystać to wszystko. Nie ma granic! Możesz rozwinąć melodię, harmonię, rytm, barwę... co tylko chcesz. I, rzecz jasna, jeśli umiesz. I tu wracamy do ćwiczenia. Może właśnie ze względu na możliwości barwowe gitara tak dobrze sprawdza się w zespołach - może znaleźć wspólny język z kazdym instrumentem.

Ale to o czym mówisz to zaryzykuję stwierdzenie skutek ćwiczeń bardziej głowy niż palców.

Jednego i drugiego. Na każdym instrumencie gramy przede wszystkim głową, ale niektóre instrumenty mają bardziej przyjazny interface. Uderzasz klawisz i masz gotowy dźwięk. Na gitarze sam dotykasz struny, możesz więcej przekazać - ale to wymaga sprawnych palców. Z kolei szybkie ręce bez połączenia z głową... to nie jest dobry pomysł, tego się nie da słuchać.

A więc wszystko bierze się z głowy, mądre ćwiczenie, które daje narzędzie, żeby pokazać to co pomyśli głowa także.?

No tak. Jeśli w ten sposób na to spojrzymy, to w pewnym momencie dojdziemy do stwierdzenia "myslę więc jestem", czy - w tym wypadku - gram. Głowa jest jednak ważniejsza, to ona prowadzi.

Jak Ciebie prowadzi głowa?

Ciekawie. W zupełnie nowe obszary, w inne sytuacje muzyczne, w zaskoczenie. Jakiś czas temu starałem się grać bardzo świadomie, mnóstwo rzeczy było ustalonych, skomponowanych. Ale, jak tylko skończyłem pisać, muzyka natychmiast zaczęła wyskakiwać z ram, zmieniać się. Mam wielkie szczęście do muzyków, z którymi grałem i gram - to wspaniali artyści, mówiący własnym głosem... Na koncertach kompozycje stawały się punktami orientacyjnymi, najciekawsze rzeczy działy się pomiędzy zapisanymi dźwiękami. Teraz gram dużo form otwartych, chętniej sięgam po przetworzenia motywów niż po skale i akordy. I też inaczej piszę: bardziej definiuję przestrzeń w której coś ma się wydarzyć, niż wyznaczam konkretne role. To się wciąż zmienia. 

 

Co pomyślałeś sobie kiedy zapraszałem Cię do wspólnej pracy z Agusti Fernadezem?

Pomyślałem - cytuję: "TAAAAAAAAK!" Po trzech płytach tria większość słuchaczy zaczęła mnie uważać za gitarzystę jazzowego. To w zasadzie prawda, ale nie cała. Chciałem wyskoczyć z tej szufladki, zagrać zupełnie inne dźwięki... Sam słyszałeś, co się później działo.

Skąd mieli uważać Cię za kogoś innego? Nie dawałeś im po temu zbyt wielu okazji.

A koncerty z orkiestrą? Napisałem i zagrałem dwa, to było coś zupełnie innego - ale może masz rację, przecież nigdy tego nie wydałem. Jeśli ktoś nie trafił na koncerty, to skąd miał wiedzieć? Choć też to, co graliśmy z moim  triem wychodziło poza kanonicznie pojmowany jazz. Ty przecież słyszałeś mnie przede wszystkim z triem, i uznałeś, że poradzę sobie z improwizacją otwartą. A właśnie, jak na to wpadłeś?

Ja akurat miałem o wiele więcej szczęścia niż Twoi słuchacze, ponieważ znamy się nie tylko koncertowych sytuacji, ale także z całkiem sporej ilości godzin rozmów, w których naprawialiśmy świat wokół, albo próbowaliśmy uczynić go znośniejszym. Nie było mi więc bardzo trudno zorientować się, że jazz cohć fajny jest to nie zasłani Ci reszty świata.

No tak, wygadałem się... Typowe. Ale teraz słuchacze mogą też poznać moje mniej kanoniczne oblicze. Bo przecież koncert z Agusti Fernandezem jest wydany na płycie, i - tak, wiem, chwalę się - właśnie wyszła płyta z muzyką improwizowaną, którą nagrałem z Patrykiem i Mikim... Nadrabiam zaległości.

To prawda "River, Tiger FIre Agusti Fernandez@60 od października ubiegłego roku jest na rynki, a Spontaneus Chamber Music vol. 1 od stycznia. Jak ci siępodoba ta zmiana kanonicznego wizerunku?

Bardzo. Choć to znów za jakiś czas może stać się szufladką. Pomału myślę, co zrobić dalej. Widzę wyraźnie, że muzyka intuitywna czy improwizacja otwarta też ma swoje ograniczenia i pułapki. Wszystkich nie uniknę, ale chciałbym przynajmniej wpaść w te mniej oczywiste... Pomału pracuję już nad nowymi rzeczami, próbuję łączyć kompozycję z formami otwartymi, szukam równowagi. I zbieram pomysły na kolejne projekty.

Dopiero co zaczęło działać trio z Patrykiem Zakrockim i Mikołajem Wieleckim, a już szukasz nowych?

To trio jest dynamiczną sytuacją, rozwój jest wpisany w ten projekt. Zaczęło się od Ad Libitum Ensamble, potem zacząłem grać w duecie z Patrykiem. Gdy przygotowywaliśmy się do nagrań wpadliśmy na pomysł, żeby zaprosić Mikiego - po raz pierwszy spotkaliśmy się podczas nagrań. Same nagrania też wydarzyły się w biegu, z zaskoczenia. Graliśmy bez żadnych ustaleń, bez sekundy choćby próby. Wszystkie dźwięki, które zagraliśmy weszły - w zasadzie wbiegły - na płytę. Bez żadnych ingerencji, bez montażu, czyszczenia, poprawiania, dogrywania - nie zmieniliśmy nawet kolejności utworów. Potem zagraliśmy kilka koncertów i kilka prób - wreszcie! - i jakoś tak samo nas zaczęło znosić w stronę szukania nowej formuły. To się zmienia, rozwija, płynie. Wiesz, mam wrażenie, że to jest w tym zespole najciekawsze. To, że nie chcemy się dookreślać. Chcemy szukać, odkrywać nowe przestrzenie, grać nowe dźwięki. Jesteśmy też otwarci na nowe współprace. Może za jakiś czas zagramy jako kwartet, oktet, orkiestra? Nie mam pojęcia. Myślę o nas bardziej jak o grupie artystycznej niż jako o domkniętym składzie.

 

Żeby myśleć o domkniętym składzie chyba potrzeba byłoby wiecej czasu,  A powiedz proszę jak ten ciągły ruch koresponduje z silną potrzebą kompozycji, którą gdzieś w Tobie wyczuwam?

Może szerzej - tworzenia. Kompozycja jest tylko jedną z możliwych form tworzenia muzyki. Już Diego Oriz w XVI w. postawił ją na równi z improwizacją, w Tratado de glosas. A muzyka kompletnego określił jako kogoś, kto potrafi improwizować i komponować. Myślę, że miał rację.

To cenne co mówisz, ale dzisiaj wydaje się to jak bajka o żelaznym wilku. Kompozycja dominuje, kompozytorzy cieszą się nieporównywalnie większym poważaniem, a muzyk improwizujący, cóż to wciąż profesja, na którą instytucje, ale także i publiczność patrzy trochę dziwnie i niekoniecznie w kategoriach artystów wielkich.

Cóż, masz rację. Ale mam wrażenie, że to się zaczyna zmieniać. Coraz częściej muzycy klasyczni chcą uczyć się improwizacji - i wcale nie chodzi im o możliwość zagrania prostej solówki w przysłowiowej Ipanemie. Wyobraź sobie, że kilka miesięcy temu zostałem poproszony o poprowadzenie warsztatów na warszawskim Uniwersytecie Muzycznym, za tydzień jadę uczyć improwizacji młodych gitarzystów na warsztatach w Dusznikach Zdroju... Jest nadzieja, nowa nadzieja ;) 

Jak sądzisz dlaczego po latach rygoru studiów w duchu kompozycyjnym takie dążenia u „klasyków”?

Może po prostu zaczynają rozumieć, że odtwarzanie zapisanej muzyki to nie wszystko? Dawniej muzyk przede wszystkim musiał tworzyć. Utworu raz napisanego - lub wyimprowizowanego - zazwyczaj nie grano drugi raz, a jeśli już, to w bardzo wyjątkowych sytuacjach. Myślę, że historia zatoczyła koło, że to wraca. Słuchacze mogą odtworzyć raz wykonany utwór z dowolnego nośnika w dowolnym momencie, a od muzyków oczekują czegoś nowego. Może tak jest?

Jeśli tak jest w istocie, to ciekawe jak poradzi sobie z tym system edukacji? Myślisz, że sprostanie nowym oczekiwaniom muzyków jest możliwe?

System? Nie, system jest bezwładny, reaguje zbyt wolno i nie na to, co trzeba. System edukacji tworzą biurokraci, nie muzycy - to nie ma szans. I dlatego myślę, że to takie ważne, żeby muzycy nie tylko grali, ale także jakoś uczyli. Nie tylko uczniów w szkołach, także - a może przede wszystkim - warto próbować coś wyjaśniać słuchaczom. To fajni, wrażliwi ludzie, ale często nie rozumieją tego, co robimy. Nie mają jak, to przecież nowe koncepcje. Często nawet wykształceni muzycy nie wiedzą, jak się za to zabrać. Myślę, że nowa muzyka powinna się komunikować ze słuchaczem, ale, żeby to było możliwe, trzeba spróbować znaleźć jakiś wspólny język, coś wyjaśnić, uzgodnić. Dlatego na koncertach zawsze staram się coś powiedzieć o tym, co gram. NIe robię pogadanek, to by było bez sensu - ale staram się powiedzieć jedno, dwa zdania, które pomogą słuchaczowi zrozumieć to, co zaraz się będzie działo.

Czego Twoim zdaniem potrzeba, żeby muzyka improwizowana, zaczęła się komunikować ze słuchaczem. Jakiego jeżyka w tej komunikacji powinna używać i w finale co ma powiedzieć potencjalnemu odbiorcy?

Jak ja bym chciał to wiedzieć! Nie, nie mam gotowych odpowiedzi. Po prostu szukam. Podczas koncertów mam wrażenie, że słuchacze uczestniczą w tym, co się dzieje na scenie. Wciąga ich atmosfera, energia, interakcja miedzy nami... Ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że to się czasem nie broni w nagraniu. Coś umyka - a skoro tak, to owo coś jest poza dźwiękami. Może w emocjach, w nastroju? Myślę, że aby muzyka komunikowała się ze słuchaczem, to trzeba by spróbować osadzić to coś w dźwiękach – dlatego staram się porządkować to, co gram, szanuję dźwięki. Kiedyś już tak było - w muzyce dawnej były kody i zwroty retoryczne, świadomie stosowane przez twórców i rozumiane przez odbiorców... Ale to już chyba nie wróci.

 

Jak mogłoby wrócić? Całe wieki pozbawialiśmy dźwięki znaczeń semantycznych.

Tak, dlatego musi powstać coś nowego. Ale to może się pojawić tylko w interakcji między muzykami a słuchaczami, nie sądzę, żeby dało się to wymyślić. Czyli potrzeba koncertów, płyt - życia muzycznego, jak najbujniejszego. Czegoś takiego, jak wtedy, gdy powstawał jazz. I - może faktycznie - przydałoby się, żeby ktoś uwzględnił to w programach edukacji, żeby choć trochę przygotować słuchaczy i muzyków do uczestniczenia w tym procesie... Nie masz wrażenia, że znów naprawiamy świat?

Robimy to nieustannie. Nie sądzisz, że świat coraz bardziej wymaga naprawiania?

Sądzę. Zdecydowanie coraz bardziej. I cały czas mam nadzieję, że muzyka jest lekarstwem.

Henry Rollins powiedział nawet, że jest lepszym miejscem niż dom waritów

W jakim sensie lepszym?

Tego już nie wytłumaczył

Może to i lepiej...

 

No właśnie, rozmawiamy tu sobie o komunikacji, jak komunikujecie się w trio z Patrykiem i Mikołajem. Zwykło się myśleć, że jest to jedno z najbardziej niezwykłych i zaskakujących połączeń, nawet słyszałem powiedzenie, że dzieli was wszystko

A łączy muzyka. Z jednej strony słuchamy podstawowych elementów, którymi gramy. Słuchamy motywów, melodii - ale także barw, rytmów, faktur - i reagujemy na nie. Staramy się współpracować, współtworzyć. Odgadywać swoje intencje i dopowiadać, komentować to co grają pozostali. Rozmawiamy - to w sumie bardzo podobne to tego, co my teraz robimy. Używamy tylko innego języka. Z drugiej strony budujemy dużą formę. Staramy się wspólnie realizować jakieś dłużej trwające zjawiska - to jak wspólne opowiadanie historii. Główna opowieść jest jedna, ale czasami pojawiają się wątki poboczne. Czasem główna historia zamiera, a to, co było dygresją, staje się centrum wydarzeń. To prawda, że nasze podstawowe środowiska muzyczne są różne - ale może właśnie dlatego możemy opowiadać ciekawe, barwne historie?

Siadając na przeciw siebie, gdy gracie, macie jakieś wyobrażenie, gdzie wasza muzyka pójdzie?

Nie, to by nas ograniczało. Staramy się reagować na każdy dźwięk, być i grać tu i teraz. Gdybyśmy mieli wyobrażenie, bylibyśmy nie tu i teraz, lecz tam i za chwilę. Zresztą takie są chyba założenia muzyki intuitywnej... Choć przyznaję, że podczas prób staramy się czasem coś ustalać - ale i tak na koncertach gramy zupełnie inaczej. Próby jak na razie są nam potrzebne przede wszystkim po to, żeby się lepiej zrozumieć, poznać muzycznie. A gramy zawsze tu i teraz.

Wspomniałeś, że muzyka jest lekarstwem na świat. Dlaczego tak sądzisz?

Trochę w tym naiwnego idealizmu, wiary, że złagodzi obyczaje... Ale kiedy się nad tym zastanawiam, to dochodzę do wniosku, że dla większości ludzi słuchanie muzyki to być może jedyny moment kiedy mogą się zatrzymać, wyłączyć, złapać dystans. Może nawet czasem skomunikować się ze swoimi emocjami. To co widzę wokół to jakiś chory pośpiech, narastająca agresja, lęki, fobie... Chciałbym wierzyć, że muzycy mogą poddać świat jakieś grupowej muzykoterapii, choć nadziei zbyt wielkiej sobie nie robię. W sumie chyba to jednak trochę naiwne, prawda? Ale chyba to jest dla mnie jakoś ważne. Staram się grać tak, żeby dało się tego słuchać, żeby dało się przy tym choć trochę odpocząć, pomyśleć, odpłynąć.

Owszem trochę naiwne, ale miło pomarzyć, a jeszcze cudowniej byłoby, gdyby skomunikowawszy się z swoimi emocjami słuchacze nie porzucali ich niemal od razu po wysłuchaniu muzyki i nie wracali tak ochoczo do codziennych fobii.

A myślałem, że to ja jestem idealistą...

Oj nie tylko Ty, tak sobie wyobrażam, że wkrótce może się okazać, że tego idealizmu będziemy bardzo potrzebować. Ale zostawmy idealizm na razie. Jakie jest Twoim zdaniem miejsce muzyka improwizatora w świecie sztuki?

Dość wyjątkowe. Podczas koncertu z muzyką improwizowaną słuchacz staje się świadkiem niepowtarzalnego procesu twórczego. To szczególna sytuacja, w innych warunkach niedostępna. Mam wrażenie, że żyjemy w czasach bardzo łatwej powtarzalności - każdy nagrany utwór można w dowolnym momencie odtworzyć z dowolnego nośnika, nie ma w tym nic trudnego. To w dłuższej perspektywie może się okazać zabójcze dla artystów prezentujących to samo na scenie i na płycie, ale to nigdy nie dotknie improwizatorów. Każda improwizacja jest przecież inna, niepowtarzalna. Tego się nie da powtórzyć. Nawet, jeśli takie improwizacje są nagrane, to każdy koncert będzie zupełnie inny od płyty i od wszystkiego, co było zagrane wcześniej. Zatem improwizujący muzyk ma szansę wprowadzić słuchacza w świat niepowtarzalny, ulotny, tu i teraz. Ma szansę wyprowadzić słuchacza sprzed jego ukochanego sprzętu audio, oderwać od znanych, lubianych, bezpiecznych - choć może już nieco nudnych – płyt, i pokazać mu, o co tak naprawdę chodzi. 

Chcesz powiedzieć, że nie chodzi o granie piosenek, które już znamy?

Nie. W sztuce nigdy nie chodziło o kolejną reprodukcję. Sztuka nigdy nie była masowa. Była wyjątkowa, jednostkowa, niepowtarzalna. Tym różniła się od naprawdę dobrze upieczonej bułki. Muzyka, która się sama kopiuje, traci znaczenie, sens, wartość. Jeszcze o tym nie wiemy, ale tak naprawdę nie lubimy piosenek, które już znamy.

Czyli jednak postanowiłeś się ścigać na idealizm. Odwołując się do tej bułczanej retoryki, to można odnieść wrażenie, że żyjemy w wielkiej ogólnoświatowej piekarni.

Trochę tak chyba jest. Tyle, że piekarnia w sumie nie kojarzy się źle, a ta galopująca powtarzalność nie jest raczej zjawiskiem pozytywnym. Nie zrozum mnie źle - cieszę się, że ludzie na całym świecie mają łatwy dostęp do muzyki. Martwi mnie to, że muzyki już się nie słucha, tylko konsumuje. Puszcza się ją w tle. Nie za głośno, żeby nie przeszkadzała. I skutecznie odziera ze znaczeń. Szkoda, bo muzyka może być czymś więcej. Może właśnie wprowadzeniem w świat idei? W jakiś idealny, pod jakimś choćby względem, świat? Ten idealizm rzeczywiście cały czas się tu przewija, ale bez tego chyba nie da się grać.

Ze świata idei bywa niebezpiecznie blisko do świata ideologii. Nie boisz się, że nazbyt łatwo może dość do przekroczenia granicy.

Blisko. I rzeczywiście, muzykom zdarza się tę granicę przekraczać. Zresztą mam wrażenie, że często tacy muzycy stają się karykaturami artysty, a to, co robią, traci znaczenie. Dlatego unikam muzyki programowej, nie chcę grać muzyki tła do jakiejś ideologii. Mam jakieś przekonania, one zapewne wpływają na to co i jak robię. Ale nie chciałbym zamknąć się w swoich poglądach i grać ideologicznie poprawne dźwięki dla ludzi takich samych jak ja. Muzyka jest językiem uniwersalnym. Może przeskakiwać nad murami, podziałami. Muzyka jest wolna.

Muzyka pewnie jest wolna, nie są woli tylko ludzie. Masz jakąś sugestie dla tych, którzy chcieliby pozostać wolni, tak jak wolna jest muzyka?

Dla mnie wolność to coś bardzo wewnętrznego. Jeśli mogę coś sugerować, to chyba to, żeby pozostać w kontakcie z samym sobą, nie dać sobie wmówić, że czarne jest białe i na odwrót. Żeby nie pozamieniać znaczeń. Dobra muzyka może w tym pomóc - można na moment wyłączyć się ze świata i włączyć w siebie. Złapać dystans, przypomnieć sobie, gdzie jest góra a gdzie dół. A czasem, zamiast karmić w sobie złość, można spróbować pójść za muzyką: uśmiechnąć się i przeskoczyć nad jakimś podziałem. Na początek choćby malutkim.