Irek Wojtczak: „Czerpię przyjemności z niewidzialności”

Autor: 
Marta Jundziłł

Muzyczny freak, utalentowany saksofonista, aranżer i wizjoner, którego muzyczna i życiowa fantazja nie znają granic. Irek Wojtczak od lat przekłada muzykę ludową na swój język improwizacji. I właśnie ten temat przy okazji najnowszego wydania Irka Wojtczaka – „Play it Again” będzie osią mojej rozmowy z tym arcyciekawym człowiekiem.

Chciałabym dziś porozmawiać o Twoim najnowszym albumie. „Play it Again”...

Materiał na „Play it Again” powstał we wrześniu 2015, a płyta została wydana w czerwcu 2018. Pomiędzy tymi wydarzeniami minęło więc trochę czasu. Wyobraź sobie, że po nagraniu koncertu, który odbył się w studiu im. Witolda Lutosławskiego w Warszawie, Polskie Radio zgubiło nasze tracki – sytuacja wydawać by się mogło patowa. Ale mimo to wraz z Maciejem Karłowskim zdecydowaliśmy, że „Play it Again” zostanie wydane, bez miksów, po prostu – sto procent live. Z pewnością gdybyśmy mieli dostęp do tracków, można byłoby trochę podkręcić brzmienie, nieco je urozmaicić, ale właściwie jak to mówią: lepsze jest wrogiem dobrego. Chemia, jaka się wydarzyła podczas tego koncertu, wspaniali ludzie, którzy wtedy przyszli do studia to elementy, które zadecydowały o ostatecznym wydaniu. Mimo że materiał trochę przeleżał, to dziś nadal wiem, że to był bardzo dobry koncert. Powiem więcej: to bardzo dobrze dobrany team, wspaniali muzycy których bardzo sobie cenię, bez lidera na scenie. 

Ale jednak projekt jest podpisany Twoim nazwiskiem. Czy nie tak robią liderzy?

A kim jest lider? Czy lider jest osobą, która zbiera ludzi na próby, załatwia koncerty, organizuje i przynosi muzykę? Jeśli tak, to fakt – jestem liderem. Natomiast na scenie się nim nie czuję, tam wszyscy jesteśmy liderami.

„Play it Again” to koncertowa wersja materiału z Twojej poprzedniej płyty – „Folk Five”. Zmieniłeś jednak skład osobowy zespołu. Dlaczego zakończyłeś współpracę z Amerykanami?

Nie zakończyłem. Właśnie podzieliłem się tą muzyką z legendą muzyki improwizowanej –  Davidem Murrayem. Podzielenie się naszą kulturą muzyczną z inną powoduje to, że wzajemnie uczymy się, wymieniamy doświadczenia tworząc jedną wspólną historię. Dywagacje na temat „my i oni” nie powinny zakłócać naszych wspólnych relacji. Pomysł z Amerykanami na płycie „Folk Five” był bardzo udany, nagraliśmy album który otrzymał świetne recenzje nie tylko w Polsce. Amerykanie chętnie przyjeżdżają, ale też tylko czekają na kolejne zaproszenia co powoduje, że jest to de facto działanie jednostronne. Z polskimi muzykami jest inna sytuacja. Zdecydowanie łatwiej jest się zorganizować czasowo, nie dzieli nas 5000 km, mamy ze sobą lepszy i częstszy kontakt przy okazji różnych projektów. Na tej płycie okazuje się, że to działa, że nie trzeba sięgać aż tak daleko, by osiągnąć dobry efekt.

Czy materiał z „Folk Five” jakoś dojrzewał do czasu wydania „Play it Again?

Kiedy grasz muzykę z zespołem, zawsze jest to współpraca wielu indywidualności, które tworzą grupę. Z  czasem do materiału, który wszyscy już dobrze znają dochodzi pewność, która pozwala nam wykraczać poza granice kompozycji. Do tej odwagi należy dodać też osobiste, indywidualne czynniki. Na próby i koncerty przynosimy przecież nasze doświadczenia, nastroje. Dzięki temu muzyka zyskuje świeże spojrzenie i kreatywność. Tempo utworu może zależeć od dnia, od tego jaki mamy puls, czy rano biegaliśmy, czy poszliśmy na masaż (śmiech). W tym zespole (Tomasz Dąbrowski: trąbka, Piotr Mania: piano, Adam Żuchowski: kontrabas, Kuba Staruszkiewicz/ Jan Młynarski: perkusja) zagraliśmy dużo więcej koncertów, więc to naturalne, że muzyka się rozwinęła i dojrzała.

Baza muzyczna jest jednak ta sama.

Do materiału „Play it again” dodałem dwa nowe numery („Z tamtej strony jeziora”, „Owczareczek”), których nie grałem wcześniej z Amerykanami. Resztę zostawiłem, ale nie dlatego, żeby porównywać czy coś jest lepsze, czy gorsze. Chciałem na bazie stałej set listy dokonać kolejnego otwarcia tych kompozycji, wydobyć z tej muzyki nową energię. Robili to już wcześniej mistrzowie tej formuły:  Miles Davis Quintet, John Coltrane Quartet i robi to Wayne Shorter ze swoim kwartetem. Granie tych samych numerów na koncertach, dzięki  twórczym improwizatorom otwiera muzykę na kolejne nowe horyzonty i pozwala utrzymać ją w kreatywnym ruchu.
Utwory na „Play it Again” i „Folk Five” są stylistycznie bardzo przewrotne. Balladowe oberki, goniące kujawiaki. Czy to zabieg celowy?
Tak mi w duszy zagrało. Te zmiany tempa wynikają z aranżacji. W trakcie pisania przychodzi mi do głowy pomysł, wplatam w niego melodię, układam pod nią harmonię a wtedy tempo  ustala się samo.

Bazowałeś na konkretnych pieśniach, czy to raczej impresje na dane tematy ludowe?

Melodie które zaczerpnąłem od Tadeusza Kubiaka są niezmienione. Impresje? To kwestia zabiegów czysto aranżacyjnych. Sama harmonia i metrum kompletnie zmieniają charakter utworów. Kiedy robisz z utworu w metrum 2/4, utwór na 7/4 („Z tamtej strony jeziora”) zmienia się cały jego nastrój, powstaje coś nowego, choć nadal tkwi w nim oryginalna ludyczność. Po wydaniu „Folk Five” jeden z polskich krytyków zarzucił nam, że po zagraniu tematu muzyka nie ma nic wspólnego z ludowością. Na płycie „Play it Again” myślę że to się zmieniło.
Przygotowując się do naszej rozmowy znalazłam następujące zdanie: „Irek Wojtczak to animator polskiej kultury ludowej”. Co sądzisz o tym określeniu?
Podpisuje się pod tym. W odkrywaniu kultury ludowej bardzo pomógł mi Tadeusz Kubiak, który zmarł w tym roku. Przypomniał mi skąd się wywodzę.  Do tej pory nagrałem cztery płyty związane z kulturą ludową, więc myślę, że tak – można nazwać mnie animatorem kultury ludowej. Ale jakby zastanowić się nad tym głębiej – czy muzyka ludowa nie jest bazą muzyki wszelakiej? Bez znaczenia czy mówimy o muzyce bluesowej, jazzowej, klasycznej czy improwizowanej. Wszystkie te gatunki bazują na muzyce ludowej. Jestem animatorem muzyki ludowej, bo jestem animatorem muzyki w ogóle.

A jak przebiegała Twoja współpraca z Tadeuszem Kubiakiem?

Moja pierwsza płyta zainspirowana kulturą ludową była projektem ministerialnym, zrealizowanym przez gminę Parzęczew (województwo łódzkie). W ramach tego projektu poznałem wielu muzyków ludowych z tamtego regionu. Jeździłem z wójtem gminy, nagrywałem różne babcie śpiewające stare melodie „zza światów”, przysłuchiwałem się, starałem się być maksymalnie uważny. I tak właśnie trafiłem na Kubiaka. Nie wiedziałem, że to tak znacząca postać i osobowość, bo wcześniej go nie znałem. Pochodzę z tamtych stron i rzeczywiście pamiętam z dzieciństwa jakieś ludowe kapele, innych muzyków, ale Kubiaka poznałem dopiero w 2009 roku. Od razu zrobił na mnie wielkie wrażenie, jako artysta, performer, ale też jako człowiek. Ta jego naturalność we wszystkim, co robił… Poza tym miał światło na twarzy. Zawsze jak opowiadał  mi jakąś życiową historię, to chwilę później odgrywał ją na skrzypcach. To była pasja, która mną poruszyła.

Jaka była jego reakcja na gotowy materiał?

Osobiście zawoziłem mu pierwszą i drugą płytę, ale szczerze powiedziawszy, nie jestem pewien czy je przesłuchał, bo nie jestem pewien, czy on w ogóle miał odtwarzacz płyt.

Niemożliwe.

Nie widziałem w jego domu odtwarzacza, a byłem tam wiele razy. Tadeusz Kubiak zmarł w wieku 93 lat. Nie przejmował się technologią. Miał swoje skrzypeczki, a jego życie toczyło się totalnie „unplugged”.

Ale grał przecież z Wami na koncertach.

Zagraliśmy razem dwa czy trzy koncerty, w tym premierę albumu „Region Łódź” w 2010 roku w Filharmonii Łódzkiej. Z racji tego że album ten nie był w ogóle w sprzedaży zrobiłem drugie wydanie tej muzyki – „Direct Memory Access”. 35 muzyków na płycie. Artyści z Trójmiasta: Przemek Dyakowski, Tymon Tymański, Leszek Możdżer, Tomasz Ziętek, Sławek Jaskułke, muzycy ludowi z Łęczycy, MC GlennSKii, ale też... mnisi tybetańscy. Wraz z Tymański Brass Ensamble koncertowaliśmy wspólnie z nimi i pamiętam moment, w którym skojarzyłem przyśpiewki ludowe pani Heleny„oj Tao Tao tudana, oj Tao tadinana” z filozofią Tao. Pomysł dał mi w prostej linii inspirację, by połączyć te dwa światy. I nie chodziło tu o zawarcie wielkiej chińskiej filozofii w muzyce, ale o proste skojarzenie. Muzyka bez granic – od jej wydania minęło już osiem lat, a ona nadal fruwa w swoim powolnym tempie, zawieszona gdzieś w eterze. Oczywiście gdyby moje umiejętności autopromocyjne mogły sięgnąć zenitu muzyka ta, jak każda inna byłaby bardziej dostępna. Ale marketing nigdy nie był moją mocną stroną.

W pewnym sensie to rozumiem. Ciężko jednak wygrać z modą na bycie widocznym w sieci, wieczne aktualizacje, zdjęcia, relacje. Są też z tego profity.

Jest ciężko wygrać z iluzją ale nie z modą na bycie widocznym. Większość z nas poświęca tej rzeczywistości dużo cennego czasu mając z tego profity. Doceniam wkład w autopromocję ale czy tylko ta jedna droga prowadzi do szeroko pojętego sukcesu? Muzyka to coś więcej niż tylko pogoń za wizerunkiem w sieci, zjawiskiem zmiennym i ulotnym.  Należę do ludzi, którzy czerpią przyjemności z niewidzialności. Ta niewidzialność daje mi wewnętrzny spokój, o który dziś tak trudno. To mi odpowiada, to jest mój wewnętrzny sukces.

Jesteś trochę w gorącej wodzie kąpany. Bardzo szybko wskakujesz z jednego projektu w drugi.

(Śmiech) Byłem w gorącej wodzie kąpany. Dziś już nie śpieszę się, robię coś w danej chwili i jestem szczęśliwy. Przyznaję, że nie potrafiłem przejść obojętnie wobec nowych pomysłów, które pukały do moich drzwi jeden za drugim. Ale dzięki tej „gorącej wodzie” dziś mogę sobie pozwolić na wielokierunkowo otwarte muzyczne konfrontacje. To daje mi poczucie nieograniczonych możliwości i nowego rodzaju wypowiedzi.

Jesteś świeżo po długiej podróży do Tajlandii. Czy podczas podróży muzyka Ci towarzyszy? Czy Tajlandia dostarczyła Ci muzycznych inspiracji?

Nie pojechałem tam za muzyką aczkolwiek muzyka była tam ze mną. Zmiana kulturowa, to co widzisz, słyszysz, smakujesz, wszystko to staje się inspiracją. Z Tajlandii przywiozłem doświadczenia muzyczne związane z bardziej medytacyjną stroną muzyki. Niekoniecznie musiałem brać w tym udział jako wykonawca. To bardzo osobiste, wewnętrzne doświadczenie. Jednak główne inspiracje pochodziły ze świata przyrody, pięknej natury i dźwięków od niej pochodzących.

Niedanwo brałeś udział w performatywnym czytaniu tekstów Andrzeja Stasiuka. Takie formy wyrazu również są Ci bliskie?

Cieszę się, że przychodzą do mnie kolejne rzeczy, których mogę doświadczać. Chętnie to robię, po to by nie dzielić, ale łączyć...  ludzi, dziedziny sztuki, różne kultury. Tak właśnie jest z czytaniem Stasiuka. Teksty czytały aktorka teatru Wybrzeże -Sylwia Góra Weber i reżyser -Adam Nalepa. Za muzykę odpowiadałem ja wraz z Marcinem Dymiterem, artystą związanym z polską sceną muzyki elektronicznej, eksperymentalnej oraz improwizowanej. To, co dzisiaj dzieje się z muzyką improwizowaną w Polsce jest bardzo budujące i jak zawsze wyzwolone. Powstała nowa fala świetnych wykonawców, ograniczę się tu tylko do Trójmiasta: Kamil Piotrowicz, Piotr Chęcki, Emil Miszk, Sławek Koryzno, Michał Ciesielski – to tylko niektórzy z nich. Bardzo cenię sobie współpracę z Kamilem Paterem, gitarzystą i producentem z którym nagraliśmy i nagrywamy dużo kreatywnej muzyki. Otacza mnie naprawdę wiele inspirujących ludzi, których wystarczy posłuchać. Przy tym wszystkim, nie chcę się spieszyć, gonić i planować. Wybrałem teraźniejszość. Często ludzie pytają mnie o wyznawaną religię. Czy jestem panem B, czy panem od  J? Ja jestem panem od M. Wyznaję religię muzyki. Dźwięk jest wszechobecny i wielkim szczęściem jest w nim przebywać.