Irek Wojtczak i NY Connection w Szóstej Po Południu

Autor: 
Maciej Karłowski
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

Irek Wojtczak – saksofonista i kompozytor od dawna zachowuje się dziwnie. Nie gra z kim popadnie, zastanawia się co gra i jak, nie wydaje się zorientowany na byle jakie „joby”, nie pindrzy się do kamer, i co być może jeszcze dziwniejsze interesuje się polską muzyką ludową nie tylko z okazji roku Kolberga.

Nie wróży mu to co prawda wielkiej kariery medialnej z koncertami na Chińskim Murze czy w Dolinie Królów, ani zdjęciami w kolorowych magazynach, ale za to daje spore szanse, zapisania się w historii polskiej muzyki jako twórcy muzycznie ważnemu. Potwierdzeniem tego jest amerykańska odsłona jego ludowego zakochania.

W poniedziałek w warszawskim klubie „Szósta Po Południu”, tak jak dzień wcześniej w gdańskiej Zatoce Sztuki zjawił się na scenie zespół złożony z Michaela Jeffreya Stevensa – fortepian, Joe’go Fondy – kontrabas, Harleya Sorgena – perkusja ( to muzycy, z którymi Irek Wojtczak miał już szanse współpracować wcześniej) oraz słynny trębacz Herb Robertson. Wszyscy trzej panowie to muzycy szerokiego horyzontu więc chyba po namyśle wcale nie wydaje się dziwnym, że przyjęli niecodzienną skądinąd propozycję wspólnego muzykowania na kanwie łowickich w znacznej mierze melodii ludowych.

Jakość tego muzykowania, podpartego wspólnymi próbami i planem nagrania płyty budzi nadzieję i wprawia jeśli nie w zachwyt to na pewno mocne zadowolenie. Muzycy spotykają się bowiem gdzieś w połowie drogi pomiędzy niecodzienną rytmiką i melodyką polskiej ludowości a żarliwym free z Ameryki. Ich muzyka jest szorstka, nieumajona kwietnymi wiankami. W tej szorstkości jednak bardzo silnie przemawiająca do emocji i zagrana z imponującym rozmachem.

A dlaczego budzi nadzieję? Być może dlatego, że mając bardzo polską i bardzo niecepeliową osnowę niesie nasze muzyczne korzenie z jednej strony w świat, z drugiej strony przypomina nam o nich w sposób aktualny i nieskansenowy. Nie żywię aż tak rozbuchanej nadziei, że jako ludzie zdecydujemy się powrócić do naszych muzycznych korzeni. Przez dekady najnowszej historii, albo i znacznie dłużej, ta więź została raczej bezpowrotnie pozrywana. Chcę jednak wierzyć, że dzięki takiej muzyce jaką gra Irek Wojtczak, nie ważne z Amerykanami czy Polakami, przynajmniej nie będziemy ciągle spoglądać na polską ludowość spode łba, jak na największy obciach na świecie.

Ten szerszy kulturowy kontekst wydaje się nierozerwalny z muzyką, jaką usłyszałem w poniedziałek, w „Szóstej Po Południu”, ale nawet gdyby w jakiś nadzwyczajny sposób udało się o nim zapomnieć to i tak w pamięci pozostałoby bardzo dobre inspirujące i porywające granie. I tylko cieszyć się, że będzie ono miało swoją płytową dokumentację.