Jazz i Okolice 2016: Jamie Baum Polish-American Octet

Autor: 
Maciej Karłowski
Autor zdjęcia: 
mat. organizatora

Jamie Baum – artystka w świecie uznana i poważana. U nas postać całkiem nowa. Nie przenikająca do życia koncertowego ani też nie ciesząca się zainteresowaniem dziennikarzy, a co za tym idzie także publiczności, bo przecież skąd ludzie mają wiedzieć kim jest, jak na nią trafić w otchłani Internetu i w końcu też w jaki sposób zapoznać się z jej twórczością. Z tej perspektywy patrząc, inicjatywa zaproszenie Jamie Baum do Polski wydaje nie tylko chwalebna, ale też i bardzo odważna. O tym jednak za chwilę.

Prawdę powiedziawszy na jej koncert czekałem od bardzo dawna, niemal od czasu kiedy dwie dekady temu trafiła mi w ręce płyta „Sight Unheard”. Przyznam, że wcale nie ze względu na samą Jamie albumem się zainteresowałem, ale z powodu Dave’a Douglasa, który w owych czasach był jednym z moich wielkich bohaterów, którego każde poczynania artystyczne śledziłem, na tyle na ile pozwala rodzący się polski płytowy rynek. Ale o ile śedzienie Douglasa było raczej proste, to już z Jamie Baum sprawa wyglądała inaczej i zresztą do dziś tak wygląda.

Jamie Baum nie nagrywa porażającej ilości płyt. Dozuje swój talent fanom dawkami homeopatycznymi, tak jakby nie zależało jej na dokumentacji swoich artystycznych poczynań. Ma to jednak swoje plusy, a i o niedbałości mówić żadną miarą nie można, bo jeśli już coś wydaje to zazwyczaj są to pozycje, z którymi człowiek zostaje na dłużej albo w ogóle nie chce się rozstawać. Podczas Jazz i Okolice mieliśmy okazję posłuchać jej w przedsięwzięciu szczególnym, bo nie polegającym wcale na prezentacji swojego working bandu, ale zmiksowaniu stałych i regularnie z nią pracujących muzyków z USA z wybranymi artystami z Polski. Jedna i druga lista przyspieszała  tętno, bo z amerykańskiej strony zapowiadany był udział znakomitego drummera Jeffa Hirshfielda oraz zjawiskowego brytyjskiego pianisty Johna Escreeta, z polskiej zaś Tomasza Dąbrowskiego trąbka, Irka Wojtczaka – saksofon tenorowy, klarnet basowy, Macieja Obary – saksofon altowy i Gabriel Niedziela. CO więcej nie było to spotkanie jednorazowe, tuż po koncercie w Filharmonii Śląskiej muzycy udali się na kolejne występy i to nie po domach kultury Dolnego Śląska czy Wielkopolski, ale na koncert na Guimaraes Jazz Festival w Portugalii. Może więc ta rozpoczęta na Jazz i Okolice współpraca mająca kontynuację w Portugalii będzie mogła mieć swój ciąg dalszy, tym bardziej, że sama Jamie, jak również i muzycy z jej amerykańskiego zespołu bardzo komplementowali grę, umiejętności i kreatywność naszej ekipy. Fakt ten nie powinien nikogo za bardzo dziwić, bo ostatecznie, szczególnie Tomek Dąbrowski, Irek Wojtczak i Maciej Obara dali o swoich talentach świadectwo nie raz i daleko poza granicami naszego kraju.

Co więc działo się na scenie Filharmonii Śląskiej? Otóż działa się muzyka bardzo nowoczesna i bardzo starannie napisana. Jamie Baum nie pisze łatwych utworów, choć jeśli skupić się tylko na ich powierzchniowej warstwie melodycznej, to mogą wydać się bardzo przystępne. Warto dodać też, że w tym samym czasie, stwarza poszczególnym muzykom z jednej strony przestrzeń improwizatorską, to z drugiej strony przywiązuje ogromną wagę do formy. Mocno dba by jej muzyka miała silnie zbudowane ramy, miała mocny szkielet, zróżnicowanie tak kolorystyczne jak i rytmiczne oraz była uwolniona od zbędnej retoryki. Słuchając tego oktetu odnosiłem wrażenie, że zdarzenia są tak bardzo skondensowane, że wykonanie poszczególnych kompozycji zajmuje zespołowi ledwie kilka minut, tymczasem zegarek pokazywał zupełnie coś innego. Koncert trwał ponad półtorej godziny i zagranych zostało 12 kompozycji o bardzo zwartej i esencjonalnej fakturze.

Odnajdywanie się w ramach tak pomyślanej i skomponowanej muzyki wyobrażam sobie może nie być tak całkiem łatwym zadaniem. Wymaga z jednej strony ogromnej dyscypliny, koncentracji, aby raz to nie stracić kontaktu ze strukturą, wywiązać się z precyzyjnie z zaaranżowanych partii i w oka mgnieniu, nie tracąc z pola widzenia formy, uruchomić w solach swoją kreatywność. Dla muzyków, których Jamie Baum przywiozła do Katowic to rzecz całkiem normalna. Są bowiem od lat pracującymi z Jamie Baum twórcami i sprawdzonymi w bojach kompanami.  Szczególnego wspomnienia wymaga tu pianista Louis Perdomo, który zastąpił w planowanego wcześniej Johna Escreeta i będący tak na marginesie mózgiem grupy Jamie Baum, człowiekiem, który znając jej sposób pisania, potrafił nie tylko przydać całości rozmachu i stworzyć znakomity pomost pomiędzy stałą i nową ekipą w oktecie. Dla muzyków polskich wejście w kompozycje Jamie Baum to już niekoniecznie musiała być rzecz tak całkiem naturalna. I nie dlatego, że nie pozwalałby im na to jakiekolwiek braki, ale dlatego, że żaden z nich wcześniej z Jamie Bam nie grał, a i chyba niekoniecznie sięgał w praktyce po jej kompozycje.

Ale jeśli ktoś miał obawy, to sądzę rozwiały się one już w pierwszym utworze koncertu zatytułowanym „Nusrat” - krótkiej, utrzymanej w pirotechnicznym tempie kompozycji, na deskach Filharmonii Śląskiej zagranej bodaj w jeszcze szybszym tempie. Potem, w kolejnych kompozycjach, jak choćby zadedykowany Richeimu Beirachowi „Richies Lament” czy Monkeys of Gokarna Forest” nikt już wątpliwości raczej nie miał, że polscy muzycy są jak najbardziej na swoim miejscu i nie stanowią zastępstwa, ale po prostu odnajdują się w utworach flecistki znakomicie i wprowadzają do nich własny i ważny głos.

I takie projekty powinny wydarzać się częściej. Takie przedsięwzięcia warto wprowadzać na stałe do programów festiwali. Mają kluczowe znaczenie nie tylko dlatego, że przy ich okazji o naszych muzykach dowiaduje się świat, ale także dlatego, że wokół nich może wytwarzać się szerszy kontekst postrzegania muzyki jazzowej, uwalniający ją z getta, wnoszący świeżość i nową jakość. Mogą też być zbawienne także dlatego, że pokazują publiczności, że świat jazzu to nie tylko ciągle ten sam Top 10 najpopularniejszych bandów, a festiwale to nie wyłącznie katalog gwiazd przyłapanych na trasach koncertowych na Starym Kontynencie, doprowadzanych do nas jako gotowce obliczone na szybki promocyjny efekt. To właśnie w takich wspólnych graniach i takiej wspólnej pracy ludzi stąd i z innych krajów bije prawdziwy puls jazzu. I to jest odważne podejście do rzeczy. Gdzie indziej może takim nie mogłoby być nazwane, ale u nas wciąż może.  

Było więc więcej niż dobrze i byłoby pewnie jeszcze więcej gdyby była szansa aby koncert mógł odbyć się nie w sali filharmonicznej. Ja wiem, że krąży, szczególnie wśród starszego pokolenia muzyków, mit o tym jak to ważne jest aby właśnie do takich sal trafiała ta muzyka, ale ona tam nie czuje się dobrze, wcale dobrze nie brzmi, mało tego zanadto gubi swoją siłę i precyzję, a bez tego niknie puls.