Raphael Rogiński, Dominik Strycharski, Paweł Szpura, Hubert Zemler w Pardon, To Tu: Yeah!

Autor: 
Beata Wach

Jedni przyszli, bo Raphael Rogiński i jego elektryzująca gitara, inni, bo Paweł Szpura i Hubert Zemler razem, łeb w łeb, a jeszcze inni, bo Dominik Strycharski i jego niewyczerpana muzyczna wyobraźnia. Ale byli też i tacy, którzy do Pardon, To Tu w ostatnią niedzielę wybrali się dla nich wszystkich razem, bez wyjątku, bez faworyzowania któregokolwiek. I, co najważniejsze, nikt na tym wyborze nie stracił. Nie stracił? Cóż za niedorzeczność! Mało, że nie został o coś uszczuplony, to dodatkowo w bonusie otrzymał energetycznego kopa. Ale takiego, który z całą pewnością niejednemu pozwolił na dobre rozpoczęcie tygodnia.

Trudno znaleźć słowa na opisanie tego, co się tam działo. Było jak w „Uciekającym pociągu” Andrieja Konczałowskiego. Pamiętacie tę potężną, żelazną lokomotywę sunącą bez hamulców przez ośnieżone tereny Alaski z dwójką niczego nieświadomych uciekinierów? Tę żelazną bestię, która z każdą minutą nabierała oszałamiającego tempa i jedyne, co mogło ją zatrzymać, to wyłącznie czołowe zderzenie? Pamiętacie? Tak właśnie było w niedzielę w Pardon, To Tu. Ze sceny sunął na nas rozpędzony potwór. Z każdym brzmieniem był coraz głośniejszy, szybszy, mocniejszy. Miarowo wystukiwał rytm: tadam, tadam, tadam, tadam... Niemalże czuć było pęd powietrza. Pęd, który zatykał i kazał, co jakiś czas wydawać z siebie nieartykułowane westchnienia i porykiwania radości.

Niewątpliwie szalonym maszynistą tej lokomotywy był Dominik Strycharski. On był dyrygentem, on nadawał ton i on poddawał tematy, które skwapliwie przejmowali muzycy. Żonglował całą gamą fletów, wyciskając z nich wielobarwne dźwięki, o które nawet w najśmielszych wyobrażeniach nie podejrzewalibyśmy ten niepozorny instrument. Obok niego, przejmująca do szpiku kości, do trzewi samych perkusja, z jednej strony Pawła Szpury, o dziwo mniej medytująca niż zazwyczaj, a z drugiej Huberta Zemlera, wzbogacona o te wszystkie perkusyjne dodatki intensyfikujące trans. Było też coś więcej. Coś, co mogło na pierwszy rzut oka cymbały przypominać, a było cudownie wybijającym rytm balafonem, afrykańską wersją ksylofonu. Zemler na nim dawaj czadu aż miło było patrzeć! A całość, jak klamrą, spinał powtarzającym, pulsującym brzmieniem gitary odwrócony do publiczności plecami Raphael Rogiński. Szara eminencja kwartetu.

Wszystko w tym koncercie się zgadzało. Nie było fałszywych tonów, chęci dominacji, zawładnięcia muzyczną przestrzenią. Opierał się na wzajemnym słuchaniu i kreatywnej improwizacji i tego, co chyba najważniejsze, radości ze wspólnego tworzenia. A radość  emanowała ze sceny niebywale. Odbijała się rykoszetem od publiczności i wracała z zwielokrotnioną siłą do muzyków. Nie było chyba nikogo wśród publiczności, komu by się usta w uśmiechu nie rozwierały, a ciała nie poruszały w rytm energetycznej wręcz pierwotnej muzyki płynącej ze sceny Pardon, To Tu w niedzielny wieczór. Myślę, że gdyby było to tylko możliwe, należałoby takie koncerty zapisywać na receptę wszystkim cierpiących na brak energii, apatię i inne ohydztwa tego świata. Z pewnością nie jeden poczułby się uzdrowiony.

A, i jeszcze jedno: myślę, że jak za rok Dominik Strycharski odpali koncert Rogiński, Strycharski, Szpura, Zemler - a będzie miał taką możliwość, bo nagrywał - to nie będzie miał żadnych obiekcji, by ponownie zakrzyknąć:  Słuchajcie, to jest totalny materiał! Szok. Naprawdę.