Jazzfestival Saalfelden 2015 - wygrać z górami

Autor: 
Maciej Karłowski
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Lubię festiwal w Saalfelden. Nie tylko dlatego, że jest to miejsce, w którym można zapoznać się bardzo często z zespołami, które z bardzo różnych powodów nie mają szansy pojawić się w Polsce na koncertach. Nie tylko dlatego też, że to właśnie tam mogłem posłuchać legendarnego Experimental Band Muhala Richarda Abramsa, Wadady Leo Smitha z Ten Freedom Summers, Henry’ego Threadgilla składającego hołd Lawrence’owi Butchowi Morrisowi czy Uriego Ciane’a rozmontowującego gershwinowską Błękitną Rapsodię. Lubię go także dlatego, że odbywa się górach i kiedy muzyka ze sceny zaczyna doskwierać uszom zbyt dotkliwie, można bezkarnie wyjść na zewnątrz i spojrzeć na otaczające Saalfelden podnóże Alp, nastrój za każdym razem poprawia się tak bardzo, że już na kolejny koncert mogę iść krokiem zwartym i z obliczem jasnym. Lubię też ten podział, który sam dla siebie stosuję, podział na koncerty, które wygrały i przegrały z górami.

Tych pierwszych jest znacznie mniej, choć nie odważyłbym się napisać, że za każdym razem, kiedy widoki zwyciężają walkę o moją uwagę, muzyka płynąca ze sceny to prawdziwie bolesne rozczarowanie. Absolutnie nie! Sprawiedliwie byłoby więc raczej wprowadzić i trzecią kategorię. Koncertów, które i tak z górami przegrały, ale głownie dlatego, że nie wniosły za wiele do ogólnego oglądu twórczości muzyków, którzy je zagrali, a że muzycy wielokrotnie byli przez mnie słyszani to i szkoda niewielka jeśli nie dołoży się do listy zaliczonych koncertów kolejnego. Albo dlatego, że po prostu nie zachwyciły.

Takich było chyba najwięcej. Kiedy teraz z perspektywy tygodnia, nieco wygaszonych emocji, przeglądam festiwalową książkę programową w tym gronie z pewnością znalazł się inaugurujący cykl Short Cuts występ zespołu Kompost 3, który zaprezentował muzykę ze swojej najnowszej płyty zatytułowanej. Jak do było granie? Raczej idące w kierunku rockowym, ale to nie mankament. Było jednak za proste, za płytkie, zbyt mechaniczne, zbyt mało melancholijne i balladowe, a przecież miały to być ballady dla melancholijnych robotów. Nie lepiej poszło otwierającej koncerty na Main Stage Słowenki Mayi Osojnik, choć w zapowiedziach jej muzyka, jawiła się interesująco, choćby ze względu na zapowiadaną niecodzienną eklektyczność proponowanej muzyki, rozpiętej gdzieś pomiędzy elektroniką, doom metalem, free. Szkoda tym bardziej, że bardzo liczyłem tę koncert, bo w składzie grupy była ceniona przez mnie pianistka Kaja Dreksler i wiolonczelistka Audrey Chen.

 

Zawodem był dla mnie także koncert Roba Mazurka. Na występ Sao Paulo Underground w ogóle się wybrałem, ale o powodach tego postępku, później. Natomiast zamykający pierwszy dzień festiwalu Rob Mazurek and Black Cube SP, oceniać jest trochę niewdzięcznie, bo to w ogromnej mierze wchodzenie z butami w bardzo osobiste powody, jaki legły u podstaw skomponowanej muzyki. Tę natomiast Mazurek stworzył w reakcji na śmierć matki i kto wie czy nagromadzone emocje nie były dla niego rodzajem terapii poprzez muzykę. Była jednak przede wszystkim dedykacja zawarta w tytule tego koncertu „Return To The Times: Ascension Suite and hly Ghost”. Odwołanie się do kamieni milowych free jazzu stworzonych przez Johna Coltrane’a i Alberta Aylera siłą rzeczy kierowało myśli w stronę tamtej wielkiej muzyki, ale także do emocji, jakie ze sobą niosła, do jej uduchowionej siły i podświadomie niemal kazało choć śladów jej poszukać w tym, co do zaproponowania miał Mazurek i jego kubańscy przyjaciele. I tu był już zgrzyt. Może więc nadbudowa zaszkodziła tej ognistej rytmicznie, pierwotnej w brzmieniu muzyce, a może zaszkodził jej sam Mazurek, bo chwilami uporczywie wracała mi myśl, jakby ta muzyka zabrzmiała gdyby zostali na scenie wszyscy inni oprócz lidera.

Batalię z górami przegrały także dwa zespoły, które w sadzie są koncertowymi pewniakami, obydwa słyną ze stabilności składu i renomy znakomicie działających working bandów. Obydwa występowały drugiego dnia festiwalu i obydwa przyjechały do Saalfelden w zmienionych składach. Zmiany warte odnotowania, szczególnie, że odeszli od tych bandów muzycy cieszący się wielkim prestiżem i mający ugruntowaną pozycję na scenie muzyki improwizowanej. Zacznijmy od ATOMIC, zespołu doskonale znanego polskim słuchaczom, w którym za zestawem perkusyjnym zasiadał do tej pory nie kto inny jak Paal Nilssen-Love. Teraz Paal odszedł, a jego miejsce zajął Hans Hulbaekmo. Co dała zmiana? W moim odczuciu sporo. Choć odebrała ATOMIC nie mało z jego atomowości, w zamian jednak zaoferowała więcej przestrzeni, rytmicznej finezji i można zaryzykować stwierdzenie, że na przyszłość daje szansę zespołowi iść w muzyce tam, gdzie z poprzednim drummerem raczej trudno by się szło.

 

Nie bardzo natomiast wiadomo w jakie rejony prowadzić ma inne głośne zastępstwo. Od początku swojego istnienia Mosty Other People Do The Killing dało się poznać, jako band działający z jednej strony jako zespół ekspercki, w którym wszyscy to doskonale wyszkoleni, wyborni instrumentaliści, z drugiej grupa prześmiewcza, igrająca śmiało z estetyką bebopowa, smoothjazzową, czy jakąkolwiek inną, hasająca po muzyce z ogromną swobodą i balansująca, szczególnie podczas koncertów, na granicy muzycznego żartu. Dzisiaj, gdy odszedł od formacji znakomity skądinąd trębacz Peter Evans, a więc postać kluczowa, można było pomyśleć, że MOPDTK coś zmieni także w swojej muzyce. Tym bardziej, że zmiana nie tylko personalna, ale także i instrumentalna. Evansa zastąpił bowiem Ron Stabinski, pianista znakomity o czym wiemy, od czasu gdy zasiadł w Evansowskim kwintecie i zmasakrował publiczność podczas warszawskiego koncertu w Pardon To Tu w ubiegłym roku. Tym czasem zmieniło się tylko brzmienie bandu, jest mniej zadziorne, mniej ziarniste, ale wygłup ciągle wydaje się głównym motto zespołu. I mnie jakoś to już trochę nudzi, nawet kiedy okraszone jest zabawną konferansjerską Moppy Elliota i lekko schizofrenicznym wyglądem i zachowaniem Kevina Shea’i. Ale faktem pozostaje, że MOPDK może ciągle robić wrażenie, szczególnie, jeśli słabo pamięta się płyty i nie słyszało zbyt wielu ich koncertów.

Natomiast ranking na koncert szczególnie przykry wygrał w tym roku Fire Orchestra. 18 osób na scenie, wśród nich także muzycy znakomici, w tym tubista Per-Ake Holmlander, saksofonistka Lotte Anker, Jonas Kuhlhammar  na sasksofonie barytonowym czy basista Ingebrigt Haker-Flatten, no i oczywiście lider Mats Gustafsson. To podobno nie jest najbardziej obszerne wcielenie Fire! Orchestra, ale wspomniana 18 to też nie mało ludzi na scenie. Ale niestety ilość w jakość, podczas saalfeldeńskiego koncertu w jakość nie poszła. Problemem w moim odczuciu była jednak nie obsada, tylko pomysł, a właściwie jego brak, jeśli mieć na myśli pomysł muzyczny. W podczas występu Fire! Orchestra odniosłem wrażenie, że mieliśmy prawdziwy festiwal udawania. Lider udawał, że napisał ciekawą muzykę, udawał, że ją ciekawie zaaranżował i zinstrumentował, a potem też poudawał, że całą grupę poprowadził. Zespół za to zrewanżował mu się udawanym graniem. Udawany był też ogień, którego ostatecznie i po Matsie i po nazwie jego formacji, i jej liczebności można było śmiało oczekiwać. Zamiast ognia było tylko głośno, a to jednak robi różnicę. W miejsce kompozycji, ciekawych improwizacji, dobrych aranżacji weszły stroboskopowe światła i dymy, i obracające się reflektory i ogólne samozadowolenie. Zamiast ognia dostaliśmy nieco musicalowe „granko”, z dwiema wokalistkami, hałasem i monotonią z tyłu, i jakąś nieporadnością w pracy z dużym składem, która irytuje, tym bardziej, że przecież wiemy, jak świetnie Matts potrafi poradzić sobie w takich sytuacjach, o ile pamiętamy jego NU ENSEMBLE, zaprezentowany podczas Krakowskiej Jesieni Jazzowej i wspaniale udokumentowany na płytach przez Not Two Records. Pamiętając tamtą muzykę, tamten polot i tamtą siłę, nie potrafię spojrzeć na koncert Fire! Orchestra inaczej niż jak na smutną i bardzo rozsierdzającą kompromitację.

Tym bardziej przykre to było doznanie, że w nieco ponad godzinę później na scenę, na wielki finał festiwalu, wyszedł liczący sobie 75 lat James Blood Ulmer. Dzisiaj Ulmer, choć wciąż wygląda wspaniale, to jednak jest sędziwym panem, siedzącym przez cały koncert na stołeczku, nie z wygodnictwa, a zwyczajnie braku sił. Do Saalfelden przywiózł zespół jubileuszowy, przywrócony do życia z okazji 35-lecia nagrania legendarnej już płyty „Are You Glad To Be In America”. Nie w komplecie rzecz jasna ta reaktywacja mogła się powieść, bo przecież Ronald Shannon Jackson nie dawno, a Olu Dara już dobry kawałek czasu odeszli do największej orkiestry świata, ale jednak w składzie imponującym. Grant Alvin Weston i Aubrey Dale na perkusjach, Clarin Jones ba gitarze basowej, na drugiej gitarze Ronny Dayton, a w sekcji dętej zyjące trzy czwarte oryginalnego składu Word Saxophone Quartet czyli David Murray, Oliver Lake i Hamiett Bluiett. I niech mnie gęś kopnie, jeśli konfabuluję, ekipa starszych panów od początku do końca wgniotła słuchaczy w fotel. Piękny, korzenny harmolodyczny blues-funk  wypełnił całą salę, a tych którzy mieli odrobinęprzestrzeni niemal zmusił do tańca. Piękne czarne granie, znacznie ostrzejsze niż to, które pamiętamy z płyty, znacznie bardziej niż tamto dosadne i napełnione takim ogniem, że cały ten Fire! Orchestra zaczął wydawać mi się zaledwie lichutkim płomyczkiem wykrzesanym z marnej jakości zapałki. A kiedy z głośników popłynęły dźwięki „Jazz Is The Techer, Funk Is The Preacher” to miód na serce wlał się szerokim strumieniem. Bez wątpienia to był jeden z najwspanialszych koncertów całego festiwalu i dodatkowo idealny na finał. Po takim graniu można już tylko z uśmiechem na twarzy rzucić się w wir nocnego życia.

Innego rodzaju doznania przyniósł koncert formacji All Included, będący rzec by można kwintetową wersją większego bandu Angles. Martin Kuchem ma w sobie siłę, która chyba niezależnie od liczebności zespołu potrafi chwycić słuchacza za gardło i nie puścić do ostatniej minuty. Jest w tej muzyce pewna formalna i melodyczna prostota, ale też jest żar i radość wspólnego grania, której nie sposób się nie poddać.  Tak samo zresztą jak w przypadku Angelici Sanchez, autorki jednego z najlepszych koncertów podczas całego festiwalu. Tutaj z kolei mogliśmy posłuchać muzyki zawartej na płycie „Wire & Moss”, ale zagranej przez kwintet, w którym miejsce saksofonisty Tonny’ego Malaby’ego zajął inny znakomity saksofonista Ellery Eskelin. Reszta bez zmian, w sekcji rytmicznej Drew Gress i Tom Rianey, a na gitarze Marc Ducret – bezwzględnie najciekawszy mistrz gitary na dzisiejszej scenie jazzowej i po tej po tamtej stronie Atlantyku. Tu jednak nie prostota była clou. Angelica Sanchez gra muzykę będącą ucieleśnieniem, tego co lubimy nazywać nowojorskim downtownem i jakimś cudem potrafi poprowadzić ją tak, że nie ma wątpliwości, że, mimo wieku ta formuła wciąż żyje i ma się świetnie.

Jadąc do Saalfelden, najbardziej ciekawy byłem występu Steve’a Colemana i jego Council Of Balance. Album „Synovial Joint” uważam, za jedną z najlepszych płyt tego roku i jak do tej pory rodzaj opus magnum w jego dorobku. Co więcej na scenie Kongress Halle, lider wystąpił, co prawda nie w pełnym, bo ten liczy sobie 21 osób, ale jednak w bardzo rozszerzonym składzie. 14 osób to już duży ansamble, z pewnością wystarczający, aby pokazać w pełni kunsztowną kompozycję wypełniającą płytę. I jeśli w ten sposób ktoś podchodził do jego występu, to wyszedł po koncercie, może nie olśniony, ale zadowolony. Rozumiem jednak tych, którzy spodziewali się, że Coleman zdmuchnie swoją siłą i improwizatorskim polotem czapki z głów. Znany jest przecież z tego. Tu jednak mieliśmy do czynienia z innym podejściem do rzeczy niż w grupach Five Elements. Lider z pewnością sprawował pieczę nad całością, ale i on i jego band mieli inne zadanie, przypominające trochę zadanie, jakie staje przed orkiestrą w muzyce klasycznej, gdzie swoje porywy kreatywności poświęca się na rzecz realizacji większego, kompozytorskiego zamysłu. Sola oprócz lidera dostali nieliczni muzycy Council Of Balnce, właściwie jeśli nie liczyć Coleman to tylko trębacz Jonathan Finlayson, saksofonistka Maria Grand i pianista David Bryant, a wszyscy przede wszystkim zaangażowali się w odczytanie misternie utkanych splotów melodii i uwypuklenie kunsztownej architektury i imponującej palety barw utworu.

Jeśli jednak miałbym wskazać najbardziej olśniewające koncerty to bez wahania byłby to koncert tria Georg Greawe / Ernst Reijseger / Gerry Hemingway będący rodzajem wspaniałego, dojrzałego doświadczenia z rodzaju contemporary chamber improvised music i przede wszystkim solowy występ Matthew Shippa. Nie różnił się za bardzo od innych, które miałem okazję słyszeć, ale też nie chciałbym, żeby się różnił. Matthew Shipp siadając za klawiatura fortepianu zabiera mnie za każdym razem w tak wiele miejsc w muzyce, że kocham podróżowanie z nim jako przewodnikiem. Pokazuje niby znane zabytki, ale jakoś za każdym razem z takiej strony, której się nie spodziewam. Odkrywa miejsca, na które wcześniej nie zwracałem uwagi i dziwiąc się jak to w ogóle było możliwe. Co najważniejsze jednak, te podróże z nim nie są lekcjami, których wstydzę się, że nie podrabiałem w domowym zaciszu. One uwodzą tak bardzo, że za każdym razem z taką samą ciekawością pozwalam się zabrać w kolejną mając przekonanie, że znowu dowiedziałem się czegoś, co nawet nie przyszło mi do głowy.

 

Ale Matthew Shipp to Matthew Shipp. Wielka postać i szalenie mądry człowiek, którego klasę znam i nie jestem nią zaskoczony. Chyba najcudowniejszym momentem w kontakcie z muzyką jest czas kiedy jej niesamowitość dociera ze strony, której nie spodziewasz się wcale i żadną miarą nie masz szansy się na nią przygotować. Jeśli tak jest w istocie, to koncertem, który podczas 36 edycji Jazzfestival Saalfelden zapamiętam najdłużej będzie występ na małej scenie Kulturhaus NEXUS francuskiego skrzypka Regisa Huby, o którym nie wiedziałem nic, a którego muzyki odtąd będę wypatrywał uważnie. Nie umiem też o jego muzyce zrozumiale opowiedzieć, bo jak napiszę, że elektroakustycznym kameralnym poematem dźwiękowym nie bardzo dającym się klasyfikować, w którym każdy z czterech muzyków miał okazję na równi współkreować przestrzeń, to nie powie to prawie nic. Jak z kolei zacznę rozpływać się nad liderem, że jest nietypowym skrzypkiem, instrumentalistą, którego w ogóle nie korci być aroganckim i ostentacyjnie wychodzącym do przodu frontmanem i cały czas gra dla dobra muzyki i swojego bandu a nie dla siebie tylko, to również nie będzie wiadomo o co mi tak naprawdę chodzi. Do Austrii przywiózł zespół ledwie co powołany do życia. Na perkusji gra w nim Michele Rabbia, na elektrycznym i akustycznym fortepianie Bruno Angellini, a na gitarze Marc Ducret. Chciałby siępoweidzieć zespół idealny, bo każdy z muzyków to silna osobowość, mistrz w swojej klasie, artysta kompletny, a jednocześnie umiejący słuchać innych i nie tracący poczucia wspólnej odpowiedzialności za muzykę. Nie wiem co o muzyce tej formacji powiedzieć, ale wiem, że kiedy już wyda płytę, będę musiał ją kupić natychmiast i chciałbym, żeby także ona wygrała swoim pięknem z górami.